- Czemu tak ci zależy? - zainteresowała się. – Przecież podobno nie chcesz rządzić?

- Ale ja widzę! Nie umiem zarządzać posiadłością, w dodatku tak wielką! Mark wykonał niecierpliwy gest ręką. - O to się w ogóle nie martw. Tu wszystko kreci się samo. - Tak, pani Burchett opowiadała mi, jak dobrze wszyscy na tym wychodzą - skwitowała z gorzką ironią. Zirytował się. Najpierw kamerdyner wsadza nos w nie swoje sprawy, teraz ochmistrzyni... Ładne rzeczy. - Pani Burchett powinna trzymać język za zębami. Re¬szta służby też! - Nie, właśnie powinni mówić, co ich gryzie i co jest nie tak - odpaliła coraz bardziej rozzłoszczona Tammy. - Od dzie¬sięciu lat wszystko się sypie. Ani Franz, ani Jean-Paul nie wzięli na siebie żadnej odpowiedzialności nie tylko za sprawy państwa, ale nawet i za sprawne zarządzanie własnymi dobrami. Posiadłość jest na skraju ruiny, choć jeszcze nie widać tego tak wyraźnie. Pańskie oko konia tuczy, powtarza pani Burchett, a ja się z nią zgadzam. Tymczasem ty też umywasz ręce i wra¬casz do swoich zbiorników wodnych. - O, przepraszam - zaperzył się Mark. - Akurat ja nigdy nie chciałem... - Brać na siebie odpowiedzialności? - wtrąciła z furią. - Tak, wiem. Podobno przez całe życie uciekasz przed an¬gażowaniem się w cokolwiek. Pani Burchett mówi, że to przez tę historię z twoją matką. Mark przybladł. - Co wiesz o mojej matce? - syknął przez zaciśnięte zęby. - Popełniła samobójstwo, gdy wyszło na jaw, że twój ojciec ma romans ze swoją bratową, matką Franza i Jeana-Paula. Miałeś wtedy dwanaście lat. Twój ojciec niedługo potem zapił się na śmierć. Podobno znienawidziłeś całą ro¬dzinę, obarczając ich winą za tę tragedię. Ochmistrzyni powinna wylecieć z roboty, pomyślał. I to natychmiast. Moment, przecież tylko powtórzyła to, o czym i tak roz¬pisywały się żądne sensacji kolorowe pisma. Cała ta sprawa od dawna była tajemnicą poliszynela. Tammy ochłonęła nieco. Chyba się zagalopowała. - Przepraszam, nie powinnam była o tym wspominać. Zrozum jednak, co próbuję ci powiedzieć. Tym miejscem musi wreszcie zacząć ktoś zarządzać. Nie można znów zostawić tych ludzi zupełnie samych i zawieść ich tylko dla¬tego, że w przeszłości... Tym razem wybuchnął Mark. - Dosyć! Moja przeszłość nie ma tu nic do rzeczy. Po prostu chcę wrócić do siebie. Nie zamierzała ustąpić. Nie tylko zamek i służba po¬trzebowali Marka. Ktoś musiał przygotować Henry'ego do jego przyszłej roli. Tammy mogła wychować dziecko, ale następcę tronu musiał wychować Mark. http://www.aikido-legnica.pl Chwycił ją w objęcia i pocałował. Nie mógł w to uwierzyć. To się stało samo. I nie miało najmniejszego sensu. A odkąd pożądanie kieruje się sensem lub logiką? Mark przyciągnął Tammy do siebie z żarliwą pasją, całował chci¬wie i nie dbał już o nic. Potrzebował jej tak jak powietrza. Była jego prawdziwym domem, jego sercem, jego życiem. Wszystkim. A ona... A ona odpowiedziała na pocałunek! I to z taką samą namiętnością! Mark nie mógł uwierzyć w swoje szczęście. Ta niezwykła kobieta pragnęła go również, otaczały go jej ramiona, jej wargi były gorące i stęsknione jego pieszczoty. I nagle zrozumiał, że znalazł swoją drugą połowę. To właśnie jej brakowało mu do szczęścia. Właśnie jej - dziel¬nej, niezależnej, spontanicznej, bosej, dziko upartej. Właśnie jej - wrażliwej, oddanej Henry'emu, kruszącej pancerz, jaki otaczał jego poranione serce. Przez całą kolację pragnął jej do szaleństwa. Gorzej. Pragnął jej przez cały dzień. A może to zaczęło się już dużo wcześniej? Może w samolocie? A może jeszcze w dalekiej Australii? Przypomniał sobie jej uśmiech, gdy podniósł głowę i uj¬rzał ją wysoko, wśród gałęzi. Tak, to musiało zacząć się wtedy. Nie przypuszczał, że ona też go pragnie, nie spodziewał się tak płomiennej reakcji. Tammy przylgnęła do niego ca¬łym ciałem, rozpalając w nim taki płomień pożądania, ja-kiego nie czuł jeszcze nigdy. Był jak odurzony. Ich pocałunki stały się gorące, zachłanne, niecierpliwe. Dłonie Marka nie wiadomo jak i kiedy zsunęły się na ciepłe, krągłe piersi dziewczyny. Och, Tammy, jęknął w myślach z zachwytem, a może nie tylko w myślach, może jęknął na głos, niczego nie był już pewien. Poczuł, jak jej ruchliwe dłonie równie gorączkowo wyszarpują mu koszulę ze spodni, by móc bez przeszkód do¬tykać jego muskularnych pleców. Oszałamiała go świado¬mość, że ona również zachowywała się tak, jakby wreszcie znalazła swojego życiowego partnera. To niesamowite. Nie mógł w to uwierzyć. Teraz już nie było odwrotu, już nie miałby siły się wy¬cofać. Przez cały ten dzień trzymał się mocno w karbach, powtarzając sobie, że jeszcze tylko jeden wieczór i uda mu się uciec przed pokusą. Ale wystarczył jeden jej dotyk, by uleciało całe opanowanie, a wypracowana przez lata żelazna samokontrola znikła bez śladu. Serce waliło mu jak szalone, krew aż dudniła w uszach. Nie, to co innego... Przez dłuższą chwilę Mark nie mógł zrozumieć, co się dzieje, wreszcie do jego półprzytomnego umysłu przebiła się myśl, że to nie krew tak dudni, tylko ktoś puka do drzwi.

mnie tam w niedzielę. Selma wie, że przez cały dzień nie wychyliłem nosa z domu. Sam byłeś ze mną przez kilka godzin. Nie widziałem się z Dannym ani nie zamieniłem z nim słowa od soboty rano, kiedy byliśmy razem w klubie. - Gdzie słyszano, jak kłóciliście się dosyć ostro. - Sprzeczaliśmy się o aut. Powiedz mi, kto się nie kłóci o punkty w tenisie? Jezu! - On też. - Co? Ach. - Chris skierował podmuch z otworów wentylacyjnych prosto na siebie, delektując się chłodniejszym powietrzem. - No dobrze. Danny uważał, że popełniłem bluźnierstwo, bo powiedziałem kilka uwłaczających zdań o jego świątobliwym Kościele. Był moim bratem, a ja uznałem, że kroczy niewłaściwą ścieżką. Miałem prawo do własnej opinii. - I do wyszydzania? Chris westchnął. Huff chciał, żebym wybadał Danny'ego, przywołał go do rozsądku, spróbował zawrócić z dotychczasowej drogi, Jeżeli byłem nieco sarkastyczny... - Świadkowie, o których wspomniał Scott, mówią, że wsiadłeś na niego dosyć ostro. No więc, jak to było? - Nie pamiętam dokładnie, co powiedziałem. - „Nie pamiętam dokładnie, co powiedziałem" to niezbyt dobra linia obrony w sądzie, Chris. Chris spojrzał na niego ostro. - W sądzie? - Jeszcze nie zrozumiałeś? Próbują wyjaśnić twoją rolę w tym zamieszaniu i to tylko kwestia czasu, kiedy umieszczą cię na obrazku jako osobę, która pociągnęła za spust, posyłając Danny'ego do piekła. - To się nie stanie, ponieważ mnie tam nie było. Beck spojrzał na niego twardym wzrokiem. - Nie radzę kłamać w rozmowie ze mną, Chris. Jeśli zrobi się z tego prawdziwa afera, nie chcę pojawiających się znienacka żadnych niespodzianek. - To co mam zrobić? Przysięgnąć na wszystkie świętości, na „jak babcię kocham"? - W porządku. Żartuj sobie, ile chcesz. Chris przestał się uśmiechać z wyższością. - Posłuchaj, zdaję sobie sprawę, że jesteś teraz w prawniczym nastroju. Tak jak powiedział Huff, płacimy ci za to, żebyś martwił się za nas. Nie wiem jednak, co takiego jeszcze mam zrobić, by przekonać cię o mojej nieobecności w domku rybackim w zeszły weekend. Ostatnim razem byłem tam z tobą, kilka miesięcy temu. Danny'ego widziałem ostatni raz, gdy zmierzał w kierunku przebieralni w klubie, w niedzielne przedpołudnie. Strasznie się wkurzył po naszej kłótni o te jego religijne nonsensy. Był niezwykle czuły na punkcie krytykowania religii, a ja poczyniłem kilka niewybrednych uwag na ten temat, więc owszem, wyszedł z klubu trochę najeżony. - A co z tobą? W jakim byłeś nastroju po waszym rozstaniu? Danny, zawsze bardzo uległy, nagle się postawił. Jak się wtedy poczułeś? - Przyznaję, zdenerwowało mnie to, że Danny zrobił z siebie idiotę na oczach tych wszystkich sekciarzy. Wielu z nich pracuje dla nas. Nie powinni sobie pomyśleć, że jesteśmy mięczakami, czy chodzi o Boga, czy o cokolwiek. Byłem zły. Żeby się uspokoić, przepłynąłem parę basenów, a potem odwiedziłem Lilę, gdy tylko zadzwoniła, że jest sama w domu. Resztę popołudnia spędziłem między jej mocnymi udami. To niesamowite, jak wiele frustracji mija, kiedy uprawia się seks z tak ostrą i gwałtowną partnerką, jak Lila. Jej wyobraźnia nie zna granic. - Oszczędź mi szczegółów. - Twoja strata, przyjacielu. W każdym razie, wyszedłem od niej około piątej, przebrałem się w domu i pojechałem do Breaux Bridge. To wszystko. Nie mam nic więcej do dodania. - Rozłożył ręce, unosząc dłonie i spojrzał na Becka błagalnie. - Poza tym, podaj mi chociaż jeden dobry powód, dla którego chciałbym zabić Danny'ego. - To akurat będzie działało na naszą korzyść - odparł Beck. - Brak motywu. Mimo wszystko, próbują cię wmieszać w tę sprawę i ten młody gorliwy detektyw na pewno szuka sposobu. Jeżeli jest coś, o czym nie wiem. - Nie ma. - Lepiej powiedz mi teraz, Chris. Nie kłam. Muszę wiedzieć, czy mam zwerbować dobrego prawnika, przekupić jakiegoś obrońcę wyspecjalizowanego w sprawach kryminalnych? - Nie. Zadzwoniła komórka Becka. Sprawdził numer na wyświetlaczu. - To Huff. Chris zakrył oczy dłońmi. - Cholera. Beck odebrał: - Witaj, Huff. Już ruszamy z powrotem. Powinniśmy się pojawić za pięć minut. Chcesz koktajl? Możemy wstąpić po drodze do Dairy Queen. Jesteś pewien? W porządku. Tak, opowiem ci wszystko zaraz po przyjeździe. - Rozłączył się i spojrzał na Chrisa. - Jedziemy prosto do pracy. Huff na nas czeka. - Ile powinniśmy mu powiedzieć? - Wszystko. Jeżeli tego nie zrobimy, wydobędzie resztę od Rudego. Oczywiście za plecami Wayne'a Scotta. - To kolejna rzecz, która będzie działała na moją korzyść. Stary poczciwy Rudy Harper. Nie wpakuje mnie w to sfingowane morderstwo. Sayre nie wróciła do Nowego Orleanu. Po wizycie w odlewni, rozmowie z Clarkiem i ataku płaczu była wyczerpana fizycznie i psychicznie. Dwugodzinna jazda samochodem, a potem niewygodna podróż samolotem rejsowym wzbudzały w niej teraz wyłącznie niechęć. Jeden z jej klientów w San Francisco był prezesem firmy czarterowej. Był jej winien przysługę za ekspresowe udekorowanie domu na Russian Hill. Gdy zadzwoniła do niego, wysłuchał jej ze zrozumieniem i poprosił o pięć minut na poczynienie niezbędnych przygotowań. Oddzwonił po czterech. - Na szczęście mamy w Houston wolny samolot. Już po ciebie leci. - Czy miejscowe lotnisko będzie mogło przyjąć prywatny odrzutowiec? - To pierwsza rzecz, jaką sprawdziłem. W Destiny jest spora firma, zdaje się, że produkują metalowe rury. Mają firmowy odrzutowiec. Sayre przypomniała sobie, że Beck o tym wspominał. Nie powiedziała swojemu rozmówcy, że jest udziałowcem tej „sporej firmy". - Zostaw kluczyki od samochodu obsłudze lotnika - ciągnął. - Ktoś odbierze go później i odprowadzi do Nowego Orleanu. Sayre rzadko pozwalała sobie na takie królewskie traktowanie, ale było ją stać na luksus. Poza tym, warto było, jeżeli dzięki temu będzie mogła jak najszybciej wydostać się z Destiny. Postawiła wóz na parkingu dla wypożyczonych samochodów przed lotniskiem i wyciągnęła z tylnego siedzenia torbę podróżną. Gdy znalazła się w hali odlotów, podeszła do niej kobieta w średnim wieku. - Pani Lynch? - Tak. - Pani samolot właśnie ląduje, złociutka. Ma pani dla mnie kluczyki? Betonowa płyta lądowiska wydawała się rozgrzana do niemożliwości. Sayre ruszyła po niej w kierunku dystyngowanego siwego pilota, który wyszedł z kabiny małego, eleganckiego odrzutowca stojącego niecałe dwadzieścia metrów od budynku. - Pani Lynch? - Witam. - Będę miał przyjemność pilotować dla pani samolot podczas dzisiejszego rejsu. - Uścisnęli sobie dłonie. Już na pokładzie kapitan zaprezentował drugiego pilota, który pomachał Sayre z kokpitu. Następnie wskazał wyjścia awaryjne i barek z napojami i przekąskami. - Proszę się rozgościć. Sayre podziękowała mu i kapitan zniknął w kokpicie. Oparła głowę o chłodny skórzany zagłówek i zamknęła oczy. Odczuwała ulgę, że wraca do domu. Kilka minut później samolot rozpoczął kołowanie. Zanim dotarł na pas startowy, Sayre zdążyła już zapaść w drzemkę. Zamiast jednak zwiększyć obroty, silniki stopniowo wygasły. Sayre otworzyła oczy na widok kapitana wychodzącego z kokpitu. - Proszę o spokój, panno Lynch. Mamy mały kłopot, ale zajmę się tym i za chwilę będziemy startować - powiedział uprzejmie i ze spokojem, ale Sayre widziała, że w środku gotuje się ze złości. Podszedł do drzwi i odbezpieczywszy zamek, wypchnął je na zewnątrz i ruszył w dół po schodkach. - Co, do diabła, pan sobie wyobraża? - zapytał kogoś na zewnątrz. - Muszę się widzieć z pana pasażerką. Sayre odpięła pas i podeszła do drzwi. Kapitan stał zwrócony do niej plecami, piekląc się na Becka Merchanta, który najwyraźniej nic sobie z tego nie robił. - Usiłowałem przekonać panią w terminalu, żeby skontaktowała się z panem przez radio i zatrzymała was, ale odmówiła - wyjaśnił. - Powiedziała, że nie ma upoważnień. Nie wiedziałem, jak inaczej mógłbym przerwać start. Sayre zeszła w dół po schodkach. Widząc ją, Beck wskazał w kierunku swojego pikapu, stojącego na środku pasa startowego, dokładnie naprzeciwko odrzutowca. - Wsiadaj - rzucił. - Postradał pan rozum? - Huff miał atak serca. Beck spojrzał na swoją pasażerkę. - Nie jesteś ani trochę ciekawa, co się zdarzyło? Od kiedy zaciągnął ją do szoferki swojego wozu, nie odezwała się ani słowem. Teraz spojrzała na niego z beznamiętnym wyrazem twarzy. Przynajmniej jakoś zareagowała. - Huff był w swoim gabinecie - zaczął opowiadać Beck. - Sally, jego sekretarka, usłyszała krzyk. Pobiegła tam i zobaczyła, że leży na biurku, trzymając się za pierś. Jej błyskawiczna reakcja prawdopodobnie uratowała Huffowi życie. Natychmiast wepchnęła mu do ust tabletkę aspiryny i zadzwoniła po pogotowie. Chris i ja przybyliśmy do szpitala tuż po przyjeździe ambulansu. Czekaliśmy ponad pół godziny, chociaż wydawało się, że dłużej. Dopiero wtedy pozwolono Chrisowi zobaczyć się z ojcem i to tylko na pięć minut. Huff jest na oddziale intensywnej opieki. Powiedzieli, że próbowali ustabilizować jego stan. Był niezwykle poruszony i ciągle pytał o ciebie. Wysłano mnie, żebym cię odnalazł i sprowadził z powrotem. - Czy powiedzieli Chrisowi, jakie są rokowania? - Jeszcze nie. Nadal próbują ocenić rozmiar uszkodzeń. Mogę ci jedynie powiedzieć, że kiedy opuszczałem szpital, Huff żył. Poprosiłem Chrisa, by zadzwonił do mnie na komórkę, jeżeli coś się zmieni. Na razie tego nie zrobił. - Skąd wiedziałeś, gdzie mnie znaleźć? - Zadzwoniłem do firmy wypożyczającej samochody, do oddziału w Nowym Orleanie. Zapytałem, czy zwróciłaś już samochód. Powiedziano mi, że zamierzasz odlecieć z Destiny czarterem, samochód zostanie odstawiony na miejsce później. Przygnałem więc na lotnisko. Proponowałem ci przecież skorzystanie z firmowego odrzutowca - dodał po chwili milczenia. - A ja odmówiłam. Nie zamierzam korzystać z luksusów firmowego samolotu, gdy ta sama kompania nie może zapewnić odpowiednich rękawiczek swoim pracownikom, bo rzekomo są zbyt drogie. Ile mogą kosztować rękawiczki przemysłowe? - To nie jest moja działka. Spojrzała na niego potępiająco. - Jasne. Jesteś tylko ich chłopcem na posyłki. Pojawiasz się tam, gdzie trzeba odwalić brudną robotę. Mogłeś spowodować wypadek, wjeżdżając na pas startowy. - Kapitan już o tym wspomniał. - Ale jego słowa spłynęły po tobie jak woda po kaczce. Zrobiłeś to, bo wiedziałeś, że takie zachowanie ujdzie ci na sucho. Nie dziwię się, że tak dobrze rozumiesz się z członkami mojej rodziny Beck zacisnął dłonie na kierownicy. - Nie aprobujesz moich metod? Doskonale. Nie potrzeba mi twojej akceptacji. Mój pracodawca poprosił, abym cię odnalazł i sprowadził do szpitala, i to właśnie robię. - I zawsze będziesz robił to, co ci każą, Nieważne, czy to dobre, czy złe i czy może wyrządzić komuś krzywdę. - Spojrzała na niego z ukosa. - Zastanawiam się, jak daleko byś się dla nich posunął. Gdzie są twoje granice? Czy w ogóle istnieją? - Widzę, że już wyrobiłaś sobie o mnie złą opinię. - Dlaczego mi nie powiedziałeś wczoraj po obiedzie, że poszedłeś do domku rybackiego na prośbę szeryfa Harpera? - Miałem ci zepsuć zabawę? Przecież chciałaś o mnie myśleć wszystko, co najgorsze, dałem ci więc po temu sposobność. Sayre odwróciła wzroki zaczęła wyglądać przez okno od strony pasażera. Gniew emanował z niej jak żar z rozgrzanego asfaltu. Włosy błyszczały niczym płomienie w blasku rozpalonego słońca, skóra wydawała się rozpalona gorączką. Zapewne była gorąca w dotyku. Lepiej się nad tym nie zastanawiaj. Ta myśl wcale nie pomogła Beckowi. Od kiedy ujrzał Sayre, trudno mu było skoncentrować się na czymkolwiek innym. Wczoraj na cmentarzu, kiedy stanął twarzą w twarz z córką Huffa, z trudem ukrył zaskoczenie. Oczywiście widział jej zdjęcia, ale były zaledwie nikłym odzwierciedleniem rzeczywistości. Sayre robiła takie wrażenie, jakiego nigdy nie wywołały jej dwuwymiarowe fotografie. Pomyślał wtedy: To jest młodsza siostra Chrisa, o której słyszałem tyle szalonych opowieści? To jest ta femme fatale Destiny, Lolita, mała siostrzyczka z ciętym językiem i nieposkromionym temperamentem? Spodziewał się osoby wulgarnej i głośnej, ubierającej się wyzywająco, obnoszącej się ze swoją zmysłową figurą, a nie kobiety z wyszukanym gustem i nienagannym smakiem. Sayre sprawiała, że tak niedoceniana w dzisiejszych czasach elegancja stawała się czymś seksownym i uwodzicielskim. Opisano mu ją jako rozpieszczoną awanturnicę, humorzastą, zepsutą do szpiku kości, prawdziwe utrapienie. Wszystko to w jej przypadku było zapewne prawdą, tyle że Chris zapomniał powiedzieć, iż jego siostra jest kobietą ponętnie tajemniczą, ponieważ pod skorupą jej eleganckiego ubioru i chłodnej wyższości gotowała się skrywana pasja i zabójczy ładunek zmysłowości. Chris jako jej brat oczywiście tego nie spostrzegał, zwłaszcza seksualnych aspektów prawdziwej Sayre. Beck uważał, że ona liczyła na taką krótkowzroczność. Nie chciała, aby ktokolwiek przejrzał ją przez tę odpychającą manierę, której używała jak tarczy chroniącej przed całym światem. Ale jemu udało się ją przeniknąć, zobaczył jedynie cień tego, czym naprawdę byłaby Sayre, gdyby jej temperament doszedł wreszcie do głosu. Na samą myśl czuł łaskotanie w żołądku i z trudem ukrywał podniecenie. Wtedy, w fabryce, gdy chował pod kask jej niesforne rude kosmyki, widział, jak usta Sayre rozchylają się w zdumieniu na jego śmiałą uwagę o jej włosach. Wyobrażał sobie, jak delikatnie chwyta zębami jej nabrzmiałą dolną wargę. To na początek, bo jego fantazje wybiegały znacznie dalej. Pragnął zagłębić się w ten strumień skrywanej zmysłowości. Gdyby nie to, jego życie byłoby w tej chwili znacznie prostsze. Przyspieszył, zdążając w kierunku szpitala. Sayre nie zwracała na niego uwagi, co go niezwykle irytowało. Wolałby znieść najgorsze obelgi z jej strony niż tę obojętność, traktowała go jak powietrze. - Wygodnie ci? Spojrzała na niego z ukosa. - Słucham? - Klimatyzacja. Nie za gorąco? - Nie, wszystko w porządku. - Na siedzeniu jest pewnie trochę sierści Frita. Może przyczepić ci się do ubrania. Przepraszam. On tak lubi jeździć... - Skoro atak serca był tak poważny, że Huff zapragnął zobaczyć się przed śmiercią ze swoimi dziećmi, dlaczego nie przewieziono go helikopterem do Nowego Orleanu, na oddział kardiochirurgii? Beck nie przejął się tym, że mu przerwała. Przynajmniej zaczęła się do niego odzywać. - Przypuszczam, że mogą to zrobić, kiedy tylko ocenią rozległość ataku. - Czy wcześniej wykazywał objawy choroby serca? - Ma wysokie ciśnienie. Powinien brać leki, ale nie chce ze względu na skutki uboczne. Poza tym dużo pali. Czasem wydaje mi się, że robi to z czystego buntu, ponieważ wszyscy go przed tym przestrzegają. Jedyne ćwiczenie, jakie wykonuje, to bujanie się na ulubionym fotelu. Kawę z mlekiem przyrządza sobie pół na pół. Zagroził Selmie, że ją wyrzuci z pracy, jeżeli jeszcze raz spróbuje mu podać boczek z indyka, zamiast prawdziwego wieprzowego. Zapewne sam się prosił o atak serca albo zawał. - Sądzisz, że przyczyniła się do tego śmierć Danny'ego? - Bez wątpienia. Strata syna, zwłaszcza w takich okolicznościach, i te wszystkie reperkusje to ogromny stres. - Jakie reperkusje? - Jesteśmy na miejscu. Zaparkował przed szpitalem i wyskoczył z półciężarówki, zanim ponownie zdołała go zapytać o okoliczności towarzyszące śmierci Danny'ego. Czy musiał jej tłumaczyć, że tak naprawdę Huff dostał ataku serca w niecałą godzinę po tym, jak Chris opowiedział mu w skrócie o brzemiennym w skutki spotkaniu z Rudym Harperem i detektywem Scottem? Z typową dla siebie zawadiacką pewnością Chris zapewnił Huffa, że nie ma się o co martwić. Wayne Scott macha szabelką, żeby zrobić wrażenie, pokazać, jaki jest dzielny i wspaniały, podczas gdy zgromadzone dowody są tak liche, że aż śmieszne. - Usprawiedliwia rację bytu samego siebie moim kosztem - rzekł. - To wszystko, o co mu chodzi. Beck nie zostawi na Scotcie i jego śledztwie suchej nitki. Zapamiętaj moje słowa. Za kilka dni będziemy się wszyscy z tego śmiali. Beck powiedział coś równie nonszalanckiego, ale najwyraźniej myśl, że jeden z synów Huffa mógł zostać posądzony o skłonności bratobójcze, była ponad siły starego. Beck nie widział sensu, by rozmawiać o tym z Sayre. Zamiast tego pobiegł otworzyć jej drzwi, jednak zanim okrążył samochód, już wysiadała. Zignorowała wyciągniętą w jej kierunku dłoń. Gdy sięgnęła po torbę podróżną, rzucił: - Zostaw to. Zamknę samochód. Zawahała się, a potem skinęła krótko głową i powędrowali razem w stronę wejścia do szpitala. Beck puścił ją przodem przez drzwi obrotowe. Gdy po kolejnym obrocie znalazł się w przedsionku, wpadł na nią, bo stała jak wmurowana, nie odsunąwszy się nawet na krok. Niemal ją przewrócił, sam tracąc równowagę. Chwycił ją delikatnie za ramiona i przyciągnął do siebie. Ich ciała przez chwilę się zetknęły, co w innej sytuacji odebrałoby mu oddech, ale teraz silniejsze było zdumienie tym, że Sayre zatrzymała się w progu tak gwałtownie. Korytarzem zmierzał ku nim doktor Tom Caroe. Był to niski mężczyzna z wąskimi, zgarbionymi ramionami. Jego postura sprawiała, że wydawał się jeszcze mniejszy niż w rzeczywistości. Ubrania Tima Caroea zawsze wydawały się o kilka numerów za duże, jakby skurczył się gwałtownie zaraz po ich włożeniu. Włosy były przerzedzone i ufarbowane na nienaturalną czerń, w nieudanej próbie ukrycia podeszłego wieku, który i tak zdradzały zmarszczki na twarzy. Podszedł do nich i witając się, wyciągnął dłoń do Sayre. Kiedy nawet nie drgnęła, szybko pozwolił opaść ramieniu wzdłuż tułowia. Ukrywając zmieszanie, powiedział: - Dziękuję, że przywiozłeś ją tak szybko, Beck. - Nie ma sprawy. Jak on się czuje? Sayre otrząsnęła się z oszołomienia lub czegokolwiek, co spowodowało, że wcześniej tak skamieniała. Strząsnęła dłonie Becka ze swoich ramion i odsunęła się, stając z boku. - Jego stan jest stabilny - powiedział doktor Caroe - i tak musi pozostać, jeżeli mam przeprowadzić wszystkie potrzebne testy. - Czy ma pan wystarczające kwalifikacje do postawienia diagnozy? Chyba powinniście wezwać tu specjalistę kardiologa - odezwała się wreszcie Sayre, od razu podając w wątpliwość kompetencje lekarza rodzinnego. - Ja też uważam, że powinniśmy - odparł Caroe spokojnie - ale Huff ma na ten temat odmienne zdanie. Jest pod tym względem dosyć stanowczy. - Może ja zdołam go nakłonić do zmiany opinii. - Beck popchnął Sayre w kierunku windy. - Które piętro? - Drugie. Jest na oddziale intensywnej terapii - odpowiedział doktor. - Wasze wizyty nie powinny trwać dłużej niż kilka minut. Huff potrzebuje wypoczynku. Bardzo nalegał na widzenie z tobą, co osobiście uważam za niewskazane - dodał, wpatrując się w Sayre. - W rozmowie z nim pamiętaj o jego stanie i nie mów niczego, co by go zdenerwowało. Kolejny atak mógłby go zabić. Gdy drzwi od windy się otworzyły i Sayre wraz z Beckiem wyszli na korytarz, przywitał ich zaciekawiony wzrok Chrisa. Sprawdź Zatkało ją na moment. - Co ty wyprawiasz?! - wykrzyknęła przestraszona. - Nie masz uprzęży! Może ci się coś stać! - Już mi się stało - odrzekł spokojnie, wspinając się wyżej. Miał na sobie zwykłe dżinsy i sweter, a przecież wy¬glądał tak zabójczo, że aż zaczynało brakować jej tchu. - Jak to? Co ci się stało? Wspinał się dalej z taką pewnością siebie, jakby spędził pół życia, chodząc po drzewach. - Zakochałem się w tobie. Tym razem zamurowało ją na dobre, a Mark uśmiechnął się szeroko, choć nie do końca było mu do śmiechu. Tammy znajdowała się naprawdę wysoko, a on wcale nie był taki dobry w chodzeniu po drzewach, jak próbował udawać. Na¬prawdę wolałby nie spaść... Przynajmniej zanim jej nie pocałuje. Nie po to przecież przebył pół świata, żeby teraz skręcić sobie kark. Podciągnął się po raz ostatni i usiadł na gałęzi, obok której kołysała się Tammy. Chwycił dziewczynę w talii i przyciągnął do siebie, przez co omal nie stracił równowagi. Teraz z kolei Tammy złapała go i przytrzymała, by nie spadł. Dobrze, że miała na sobie uprząż, bo to oznaczało, że przynajmniej jedno z nich było zabezpieczone, a skoro jedno, to oboje, bo żadne nie puściłoby tego drugiego. Za nic w świecie. - Tęskniłaś za mną? - spytał. Co za głupie pytanie, odpowiedziało jej spojrzenie.