I traci rozum.

dwójką funkcjonariuszy. W oddali widać dom, w którym naleziono zwłoki. Ale mnie nie interesuje uroczy bungalow z werandą oplecioną powojem. Nie patrzę na ślady krwi widoczne na stopniach. O, nie. Koncentruję się na Bentzu. Na tym przystojnym sukinsynie. Na tym zdjęciu widać go z profilu. Ma ostre, szorstkie rysy, zaciska zęby, usta wykrzywia w gniewie. Wieczny twardziel. Akurat. – Bydlak – mówię cicho. Patrzę na kolejne zdjęcie – jest w wesołym miasteczku, Kristi siedzi na karuzeli. Na zdjęciu ma siedem lat, a Bentz uśmiecha się szeroko – to rarytas, na niewielu zdjęciach dobrze się bawi. To zdjęcie, niezbyt wyraźne, ma mniej więcej dwadzieścia lat. Muskam palcami gładki papier. Jak setki razy przedtem. Dwadzieścia lat! Dwadzieścia cholernych lat. Z dziewczynki wyrosła kobieta. To prawda, myślę ze smutkiem, czas leci. Ale już nie. Teraz czas stanie w miejscu. http://www.cyklinowanie.edu.pl 154 - Robimy, co w naszej mocy. - To nie wystarcza. Nie widzi pan? Macie coraz mniej czasu. Ten, kto to robi, zwiększył właśnie tempo. Lepiej wynajmiemy prywatnych detektywów. - Amando, uspokój się - rozkazał Troy. Siedział zgarbiony w rogu kanapy, splecione dłonie zwiesił między kolanami. Twarz miał zbolałą. Wyglądał jakby nie spał od wielu dni. - Nie mów mi, co mam robić. Ktoś zabił naszą matkę. I myślę, że prywatny detektyw to dobry pomysł. Najwyraźniej szaleje tu jakiś psychopata i wykańcza nas po kolei. Z jakiegoś powodu uwziął się na Montgomerych. Nikt z nas nie jest bezpieczny. Najmłodsza, Hannah, pociągała głośno nosem i ocierała łzy chusteczką. Patrzyła na Reeda jak na wroga. Caitlyn wyraźnie zesztywniała na jego widok. Oczy miała zupełnie suche. - Będą mi potrzebne państwa zeznania. - Świetnie. Myśli pan, że jedno z nas to zrobiło? - Amanda spojrzała na zegarek. - Mam dużo do zrobienia, wie pan, trzeba powiadomić kilka osób, zająć się pogrzebem... - Urwała, na chwilę wypadła z roli kobiety twardej jak skała. - Chciałabym, żeby Ian był w domu. - Proszę nas zrozumieć. Wiem, że przeżywają państwo trudne chwile, ale my musimy wykonywać swoje obowiązki. Próbujemy się dowiedzieć, co się dzieje - tłumaczył, z trudem tłumiąc irytację. Nie tylko oni mieli już tego dość. On też chciał jak najszybciej zakończyć sprawę. - Zacznijmy od pani - zwrócił się do Caitlyn. Sięgnął po dyktafon, a Morrisette otworzyła notatnik. Zanotują zeznania i spróbują zawęzić krąg podejrzanych. - Gdzie pani była zeszłej nocy około trzeciej? W pewnym sensie przykro mi z powodu matki, ale nie przyjdę na pogrzeb, więc proszę, nie próbuj mnie namawiać. Zadzwoniłabym, ale wiedziałam, że będziesz mi prawić mo-rały. Krótki e-mail od Kelly czekał na Caitlyn, gdy wróciła ze szpitala. Rozmowa z policją wyczerpała ją, traktowali ją jak podejrzaną. Potem przebijała się przez miasto w popołudniowym tłoku; zdarzył się jakiś wypadek i korki były większe niż zazwyczaj. Otworzyła dach, włączyła klimatyzację, ale mimo to wciąż rozpływała się z gorąca. A teraz, po powrocie do domu, czekało na nią jeszcze to. Świetnie. To tyle na temat poprawy stosunków w rodzinie. Matka nie żyła. Odeszła na zawsze. Czy Kelly tego nie rozumiała? W obliczu śmierci wszystko inne traciło znaczenie. Matka umarła. Caitlyn zamrugała, powstrzymując łzy. Serce jej się ścisnęło. Poradziła sobie podczas tego cholernego przesłuchania, nie załamała się, opanowała emocje, ale wracając do domu, zaczęła tracić kontrolę. Nigdy nie była ulubienicą matki, ale zachowała wiele dobrych wspomnień. Szczęśliwe lata dzieciństwa kojarzyły się właśnie z matką. Ale trzeba żyć dalej. Nie wolno poddać się rozpaczy. Nigdy nie była z matką bardzo blisko, a jednak czuła, że doznała ogromnej straty. Poszłaby pobiegać. Gdyby tylko dało się uniknąć mediów. Przeszedł ją dreszcz, gdy przypomniała sobie, jak zlecieli się do szpitala. Krwiopijcy. Najpierw policja, a potem dziennikarze. Czasami przychodziło jej do głowy, że powinna opowiedzieć detektywowi Reedowi o tej nocy, kiedy zginął Josh, powiedzieć mu o tym, jak obudziła się w zakrwawionej sypialni. I niech się dzieje co chce. Oszalałaś? Niemal usłyszała głos Kelly. 155 No cóż, nie miała najmniejszego pojęcia. Z każdym dniem zdawała się pogrążać w mrocznej otchłani. - Opanuj się, Caitlyn. Weź się w garść. Przynajmniej do jutra. Jutro spotka się z Marvinem Wilderem, prawnikiem poleconym przez Amandę, który poradzi jej, co robić. Usiadła przy biurku i wyłączyła komputer. - Nie zrobiłam tego. Nie zabiłam Josha - powiedziała na głos, ale wcale nie była tego taka pewna. Zaczęła się zastanawiać, czy byłaby zdolna do morderstwa. Czy mogłaby zabić męża, usiłować zabić siostrę, a potem zamordować własną matkę? Nagle zabrakło jej tchu, chwyciła się biurka, zupełnie roztrzęsiona. Pomóż mi, modliła się w myślach, proszę, pomóż. Bóg pomaga tym, którzy sami sobie pomagają. Skąd to zna? Z jakiegoś starego kazania, które słyszała w dzieciństwie? A może to były słowa ojca, które przypomniała sobie teraz, po tylu latach. Zamknęła oczy. Nie może się teraz załamać. Nie teraz. Nie znowu. Dobrze by ci zrobiło jakieś wyśmienite martini, usłyszała radę Kelly. - Nie wystarczy zwykłe martini? - powiedziała na głos i oczywiście nie doczekała się odpowiedzi. Gdyby Kelly tu była, uśmiechnęłaby się figlarnie, oczy by jej pojaśniały i powiedziałaby: - Nie, Caitie-Did... musi być wyśmienite. - Oczywiście - powiedziała do pustego pokoju. - Czy jest jakieś inne? - Tak jej się to spodobało, że włączyła komputer i odpowiedziała na list Kelly, zapraszając ją na drinka. Może namówi ją, żeby poszła na pogrzeb. Przecież nie takie cuda się zdarzają. Tak, cały czas, i to zawsze tobie! Omal się nie rozpłakała, gdy przypomniała sobie o Jamie, Joshu i matce... nie, nie może się poddać. Weźmie się w garść. Szybko skończyła list, wysłała go i przebrała się w strój do biegania. Musi odzyskać jasność umysłu. Nic nie będzie już tak jak dawniej. Wkroczyła w nowy etap swojego życia. Życia bez matki. Serce znów zabolało, gdy zdała sobie z tego sprawę. Choć prawie nigdy się ze sobą nie zgadzały, kochała matkę. Mimo nieporozumień. Mimo tego, że wiele lat temu matka nie chciała jej uwierzyć. Caitlyn zawstydzona, jąkając się, opowiedziała matce o Charlesie... o tym, jak przychodził do jej pokoju późną nocą. I o tym, jak babcia dotykała ją... Ale matka nie uwierzyła. - O Boże - wyszeptała Caitlyn, gdy odezwały się wspomnienia. Ścisnęło ją w gardle, przygryzła wargę. Ciemne, ponure cienie przeszłości. Charles. Przyszedł do jej pokoju, wśliznął się bezszelestnie do sypialni i zakradł do jej łóżka. Nie wszystko pamiętała. - Nie. Nie... - Usłyszała swój głos, dziwny, zdławiony, jakby dochodził z daleka. Z trudem chwytała oddech. Oparła się całym ciałem o drzwi. Zadzwoń do Adama. Pozwól mu, żeby ci pomógł. Chciała tego. Bardzo chciała, ale nie mogła na każdym kroku liczyć na jego pomoc. Z pewnymi rzeczami sama musi sobie poradzić. Później... później zadzwoni. Dlaczego chcesz to zrobić, Caitie-Did? Pocałowałaś go i spodobało ci się, prawda? Liczysz na więcej? Chcesz go jeszcze raz pocałować, mocno. Zobaczyć, jak zareaguje. Poczuć jego dotyk. Nie. To będzie spotkanie pacjentki z psychoterapeutą, powiedziała do siebie, schodząc po schodach. Pewnie. To dlaczego serce bije ci tak niecierpliwie? Co? Pociągnęła Oskara za smycz i zdawało jej się, że słyszy pełen wyrzutu głos Kelly. 156 Pobiegła przed siebie, próbując uciec od natrętnych głosów. Biegła chodnikiem, omijając pieszych, spacerowiczów, psy i rowerzystów. Było późne popołudnie, grube różowe chmury zaczęły przysłaniać słońce. Bolesne myśli wciąż nie dawały jej spokoju. - Hej! Uważaj! Omal nie wpadła pod rikszę, cofnęła się w ostatniej chwili. Przez chwilę dreptała w miejscu, aż na chodniku zrobiło się luźniej i mogła pobiec dalej. Przed oczami miała kalejdoskop obrazów. Josh przy biurku, matka nieżywa na szpitalnym łóżku, ciężko oddychająca Jamie w jej ramionach, strzała w piersi Charlesa, sprężyny łóżka podskakujące w rytm jęków Copper Biscayne... Biegła coraz szybciej, próbując przegonić dręczące wspomnienia. Oskar z wywieszonym językiem starał się dotrzymać jej kroku. Biegła przed siebie na oślep, byle dalej. Szybciej. Krew buzowała jej w żyłach, w piersiach paliło, czuła ból w łydkach, a mimo to wciąż gnała przed siebie. Ale nie mogła uciec od obrazów, stawały jej jak żywe przed oczami. Przypomniała sobie, jak pocałowała Adama, jak go kusiła i jak rozpaczliwie chciała móc mu zaufać; potem zobaczyła swoją sypialnię całą we krwi. Usłyszała klakson, znów zapomniała się rozejrzeć. - Patrz, jak idziesz! - krzyczał kierowca pikapa. - Następnym razem możesz nie mieć tyle szczęścia! Zeszła z jezdni, pociągając Oskara za smycz, i omal nie potknęła się o krawężnik. W płucach czuła ogień, pochyliła się, ciężko dysząc, oparła ręce na kolanach i zaczęła głęboko oddychać. - Przepraszam - zwróciła się do psa, przywiązała go do parkometru, w kieszeni znalazła kilka wymiętych banknotów i weszła do sklepu na rogu, gdzie kupiła butelkę wody. Przed czym uciekasz, Caitie-Did? Przed tym, co ci się przytrafiło? Czy może przed tym, co naprawdę zrobiłaś? - Nie - wyszeptała. Wyszła ze sklepu, otworzyła butelkę, pociągnęła łyk i przyklękła obok psa. - No, masz - powiedziała, nalewając wody na dłoń. - Nie każdy kundel dostaje... zobaczmy - spojrzała na etykietkę - najczystszą, naturalną wodę źródlaną z gór Francji. - Zaśmiała się, a pies zamerdał ogonem. - Chodź, wracamy. Żadnego biegania - powiedziała. Powiew wiatru połaskotał ją w kark. Obejrzała się, czując na sobie czyjś wzrok. Ale nie zauważyła nic podejrzanego. Dwaj starsi mężczyźni w kapeluszach rozmawiali ze sobą, spoglądając w niebo, kilka osób czekało na autobus, przeszła jakaś kobieta z wózkiem. Żadnych złowrogich oczu. Rozejrzała się po okolicy. Biegnąc, stwierdziła, że dotarła znacznie dalej, niż zamierzała. Wiedziała wprawdzie, gdzie jest, ale była daleko od domu. - Lepiej już chodźmy - powiedziała do psa. Może w domu zastanie jakąś wiadomość od Kelly. - No chodź - pociągnęła Oskara. Zauważyła, że niebo pociemniało. Nie zrobiło się chłodniej, ale za to parniej. Ulicą ciągnął sznur samochodów, a chodniki zaroiły się od pieszych. Czuła, że ktoś ją śledzi. Nie, to paranoja, pomyślała. Więc tak wygląda teraz jej nowe życie... no, może nie całkiem nowe, ale zdecydowanie odmienione. Od śmierci Josha wciąż ma wrażenie, że jest obserwowana. Śledzona? Spojrzała ukradkiem przez ramię, ale zobaczyła tylko ludzi śpieszących do domów. Nikt za nią nie szedł. Spadły pierwsze krople deszczu, rozprysnęły się na chodniku, spłynęły jej po karku. Zerwał się wiatr, zaszeleścił liśćmi. Przechodnie pochowali się lub wyciągnęli parasolki. Caitlyn nie miała parasolki. 157 Za to miała jeszcze półtora kilometra do domu. Kompletnie przemoknie. Wbrew swojej obietnicy przyspieszyła, znów zmuszając psa do biegu. Gnała coraz szybciej, nie zważając na ból mięśni. Gumowe podeszwy butów miarowo uderzały o chodnik. Starała się skoncentrować na oddechu. Minęła okno wystawowe i wydało jej się, że widzi w środku Kelly, ale gdy zatrzymała się, Kelly już nie było... zniknęła... okazała się tylko złudzeniem. Caitlyn pobiegła dalej. Pot mieszał się z deszczem i spływał jej po twarzy, serce waliło jak szalone. Pędziła bocznymi uliczkami, aż zobaczyła swój dom. Nareszcie! Omal nie zemdlała ze zmęczenia. Pchnęła furtkę, wbiegła po schodkach. Wzięła na ręce mokrego psa i weszła do holu. W łazience na dole znalazła ręcznik, wytarła Oskara, a potem nalała mu świeżej wody. Następnie zajrzała do barku, gdzie znalazła wszystko, co potrzebne do przyrządzenia martini. Pobiegła na górę, rozbierając się po drodze, i weszła pod prysznic, kątem oka dostrzegając pękniętą szybę. Zakleiła pęknięcie taśmą, ale na długo to nie wystarczy. Gorąca woda ściekała jej po twarzy i po plecach, przynosząc ulgę, mocny strumień masował obolałe mięśnie. Zamknęła oczy. Starała się nie myśleć, jakie to dziwne kąpać się tutaj, spać w tej sypialni, mieszkać w tym domu, którego spokój został pogwałcony. Bez środków nasennych chyba nie umiałaby tu zasnąć. Musiała się dowiedzieć, co tu się wydarzyło. I to na własną rękę, bo na nikim nie mogła polegać. Ani na policji, ani na Kelly, ani na Adamie. Nie... sama musiała rozwiązać zagadkę. Musiała dotrzeć do zakamarków swojej pamięci... może z pomocą hipnozy... Rebeka zahipnotyzowała ją parę razy i zapewniała później, że osiągnęły duży postęp. - Powinnyśmy być zadowolone - powiedziała po pierwszym seansie. - Tak? - Z pewnością. - Co się stało? Rebeka spojrzała na zegarek. - Powiem tylko, że to przełom. Jeszcze nie wiem, co to wszystko oznacza. Muszę nad tym popracować, ale zapewniam cię, że twój stan znacznie się poprawi. Były jeszcze kolejne seanse hipnotyczne i kolejne wymijające odpowiedzi, i gdyby nie to, że Caitlyn czuła się lepiej i była bardziej zrelaksowana, to pewnie zirytowałaby ją powściągliwość Rebeki. - To jakieś bzdury - powiedziała Kelly na wieść o tych metodach. - Jak można poddać pacjenta hipnozie, a potem nie powiedzieć mu, co się zdarzyło podczas seansu? Nawet nie wiesz, czy nie każe ci przypadkiem podskakiwać jak tresowanemu niedźwiedziowi. - Mylisz się, Kelly. - Skąd wiesz? - Wiem i już. Czułabym, gdybym robiła coś dziwacznego. A ja czuję się wypoczęta. - Wiesz co, tak naprawdę myślę, że to gusła. Dziwna historia, Caitie-Did. Dziwna historia. Może Kelly miała rację? Dlaczego doktor Wade wyjechała tak nagle i bez słowa? Owszem, mówiła, że wyjedzie na jakiś czas, żeby uporządkować notatki do swojej książki. Obiecała Caitlyn, że kiedy wróci, znów zaczną się spotykać. Ale wyjechała wcześniej. Nagle. W każdym razie Caitlyn odniosła takie wrażenie. Teraz zaczęła się niepokoić. 158 A jeśli coś jej się stało? Nie, niemożliwe. Adam mówił przecież, że się z nią kontaktował. Wystarczy poprosić o telefon do Rebeki, i tyle, a potem... potem... no cóż, chyba musi pójść na policję. Na policję? Oszalałaś? Na litość boską, Caitie-Did, zamkną cię! Nie rób głupstw! Poczekaj. Poczekaj jeszcze jeden dzień. Na Boga, uspokój się. Ale w żaden sposób nie mogła uspokoić walącego serca. Wcierała szampon we włosy, mydliła ciało, a jej myśli cały czas gnały jak szalone. Wychodząc spod prysznica i sięgając po ręcznik, musiała przytrzymać się ściany. Nogi miała jak z waty. Zadzwonił telefon. Nie powinna odbierać; to pewnie znów dziennikarze. A jeśli to Kelly? Albo Adam? Wytarła włosy. Telefon znów zadzwonił. Owinęła się ręcznikiem i ociekając wodą, zmusiła nogi do biegu przez sypialnię. - Słucham? - powiedziała z bijącym sercem, z trudem łapiąc oddech i podtrzymując opadający ręcznik. - Mamusiu? - usłyszała dziecięcy głos. Był cichy. Przytłumiony... jakby dochodził z bardzo daleka. Caitlyn omal nie zemdlała. - Jamie? - wyszeptała. Powoli opadła na materac, próbując zebrać myśli. - Mamusiu? Gdzie jesteś? - Tak cicho. Tak niewyraźnie. - Jamie! - Nie, to niemożliwe. Jamie nie żyje. Nie żyje! Odeszła, gdy miała zaledwie trzy lata. Caitlyn zaczęła się trząść. - Kto mówi? - wydusiła z siebie. - Dlaczego mi to robisz, ty sukinsynu? - Mamusiu? - znów odezwał się delikatny głosik. Jeszcze cichszy. Jakby zmieszany. Poczuła ból w sercu. Dłoń zacisnęła w pięść, palce wpiły się w kołdrę. - Jamie! - To niemożliwe. Niemożliwe. A może. Gdyby tylko... - Kochanie? - wyszeptała. W głowie jej wirowało, straciła poczucie miejsca i czasu. - Jamie... jesteś tam? Cisza... tylko jakiś szum... Telewizora? O Boże! Caitlyn czuła, że coś w niej pęka. W gardle nagle jej zaschło, przełknęła ślinę i szczękając zębami, powiedziała: - Kochanie? Mamusia jest tutaj. Mamusia jest tutaj... Trzask! Połączenie zostało przerwane. - Nie! - krzyknęła rozpaczliwie. - Nie odkładaj słuchawki! Jamie! Córeczko! - Była przerażona, ale przecież wiedziała, że głos w słuchawce nie mógł być głosem jej ukochanego dziecka. Córeczka nie żyje. Tak jak inni. Do oczu napłynęły jej łzy. Sypialnia rozpływała jej się przed oczami. Ten telefon to potworny, okrutny żart. Zrobił go ktoś, kto chciał doprowadzić ją do ostateczności. Po omacku próbowała odłożyć słuchawkę, błądząc ręką po szafce. Śpij dziecinko i śnij dziecinko, bo szczęście tak krótko trwa. Złuda mija razem z nocą, 159 nim zabłyśnie ranna mgła. - Nie! - Wyprostowała się nagle, ręcznik opadł na podłogę. To tylko makabryczny dowcip. Trzęsąc się, próbowała wstać. Nie mogła. Wydawało jej się, że w pokoju pociemniało, przypomniała sobie krew rozmazaną po ścianach... odciski dłoni na futrynie. Plamy na firankach. Lepką kałużę na podłodze. Serca jej łomotało. Waliło jak szalone. W życiu najpiękniejsza bajka musi mieć swój kres. Nie ma szczęścia i radości bez tęsknoty i bez łez. Po policzkach popłynęły jej łzy. W ciemności znów usłyszała słabiutki szept swojej córeczki. - Mamusiu? Mamusiu? Gdzie jesteś? Rozdział 25 Na biurku Reeda wyrosła sterta nieprzeczytanych papierów zawierających dyrektywy i wytyczne szefostwa zwieńczona kubkiem zimnej, zgęstniałej kawy. Reed studiował listę podejrzanych o zabójstwo Josha Bandeaux. Zabójstwo. Z pewnością zabójstwo. Lista była długa. Przeglądał jeszcze raz nazwiska. Wszyscy Montgomery i Biscayne’owie, Naomi Crisman, Maude Havenbrooke Bandeaux Springer, Gil Havenbrooke, Lucille Vasquez, Flynn Donahue, klienci Bandeaux, jego były partner w interesach Al Fitzgerald, przyjaciółka Morrisette Millie Torme... Niemal pół pieprzonego miasta. Jednak większość z nich miała wiarygodne alibi. Jego ludzie pracowali po dwadzieścia cztery godziny na dobę, dokładnie wszystko sprawdzając. Udało mu się zawęzić grono podejrzanych do najbliższych przyjaciół Bandeaux i oczywiście całej rodziny Montgomerych. Odpadła nawet Millie Torme; nie wyraziła co prawda żalu z powodu przedwczesnej śmierci Josha, ale zapewniała, że ten weekend spędziła u swojej schoro-wanej matki w Tallahassee. Okazało się, że mówi prawdę, no, chyba że wszyscy sąsiedzi matki Millie, staruszkowie z osiedla emerytów, to wierutni kłamcy. Millie dała mu do zrozumienia, że Morrisette nie pochwalała jej związku z Joshem Bandeaux. Twierdziła też, że Morrisette nigdy nie romansowała z tym łajdakiem. Ale nie przekonało to nieufnego z natury Reeda. Pojawiła się jednak nowa komplikacja. Niektórzy podejrzani, nawet jeśli życzyliby sobie śmierci Josha Bandyty, nie mieli motywu, żeby zabić Bernedę Montgomery lub przygotować zamach na życie Amandy Montgomery Drummond. A pozostali? Kto to, do diabła, wie? Ponad połowa z nich miała grupę krwi 0, a policja nawet nie była pewna, czy plamy krwi tej grupy znalezione na miejscu zbrodni pochodzą z nocy zabójstwa, czy może były tam wcześniej. Nawet pokojówka, Estelle Pontiac, nie mogła tego stwierdzić z całą pewnością.

Wewnątrz coś się poruszyło. Zmrużył oczy. Czy to gra świateł? Czy w ciemności naprawdę kryje się postać? Spogląda zza strzępów firanek? – O, cholera – mruknął. Ruszył biegiem, znowu zmuszał się od zabójczego wysiłku. Chora noga paliła żywym Sprawdź – Ale po co? – Ktoś się tobą bawi. – Może. Ponownie pochylił się nad zdjęciami. Zacisnął usta w wąską kreskę. Arkusik papieru okazał się aktem zgonu Jennifer. Oprócz suchych informacji widniał na nim wielki czerwony znak zapytania. – Co to ma być, do cholery? – Montoya pochylił głowę. Bentz przyglądał się pismu. – Chory sposób, by mnie poinformować, że, być może, moja pierwsza żona żyje. Montoya odczekał chwilę, obserwując minę partnera. – To żart, tak? – A wygląda ci to na żart? – Bentz wskazał zdjęcia i akt zgonu. – Myślisz, że to Jennifer? E tam. – Spojrzał na partnera. – Nabijasz się ze mnie, tak? Bentz wszystko mu powiedział. Do tej chwili tylko córka, która była przy nim w szpitalu,