Jennifer. To ma coś wspólnego z Jennifer. Ta myśl pojawiła się w jego umyśle i wtedy

Kobieta, sobowtór jego zmarłej żony, stała w lesie, patrzyła na niego wielkimi oczami, uśmiechała się lekko... Boże, kiedyś ten uśmiech doprowadzał go do szaleństwa. Jego serce przestało bić. Poczuł dziwny chłód w żyłach. – Jennifer? – zapytał głośno, choć wiedział, że jego pierwsza żona nie żyje. Uniosła brew. Jego żołądek fiknął kozła. – Jen? – Zrobił krok do przodu, zahaczył stopą o nierówną płytę i upadł. Ciężko. Najpierw kolana. Bum! Potem podbródek – uderzył o kamień. W jego głowie eksplodował ból. Kruk zarechotał, jakby się z niego śmiał. Telefon potoczy! się po płytach patio. – Cholera – zaklął pod nosem. Przez kilka sekund leżał bez ruchu. Oddychał głęboko i powtarzał sobie, że jest cholernym idiotą, świrem, który widzi nieistniejące zjawiska. Poruszył najpierw jedną nogą, potem drugą i w myślach podliczał zniszczenia w umęczonym ciele. Jeszcze nie tak dawno był sparaliżowany. Wskutek nieszczęśliwego wypadku podczas burzy z piorunami doszło do uszkodzenia rdzenia nerwowego. Powoli dochodził do siebie, a teraz coś takiego. Oby tylko nie doszło do ponownego uszkodzenia pleców i nóg. Obolały przetoczył się na brzuch i uklęknął. Wbił wzrok w ten zakątek werandy, gdzie ją widział. Jennifer, oczywiście, zniknęła. http://www.deska-elewacyjna.com.pl Jeszcze trochę. Z odznaką w dłoni Bentz czekał na właściwy moment. Fernando wszedł na schody. Teraz! Bentz wyskoczył z cienia i zatarasował mu drogę. Błysnął odznaką. – Fernando Valdez? Policja. Stop! – Cholera! – Fernando już odwracał się na pięcie, ale Bentz to przewidział, złapał go za ramię. Na tyle mocno, że Fernando krzyknął: – Au! Puść mnie! – Na twoim miejscu nie stawiałbym oporu – zauważył spokojnie Bentz. Noga dawała mu się we znaki. Nie teraz, błagam. – Nie jesteś notowany, masz czyste konto i może nawet świetlaną przyszłość, jeśli teraz zechcesz współpracować i powiesz, gdzie jest twoja dziewczyna. – Co? Oszalałeś! Puszczaj! – Szarpał się, ale Bentz trzymał mocno. – Posłuchaj uważnie: powiesz mi kto, co, gdzie, jak i kiedy i wszystko, co o wiesz, o tym

niedaleko Superdome. Ludzie pod parasolkami przebiegali przez jezdnię, wchodząc w kałuże. – Niech zgadnę. Skończyłeś swoją zmianę, więc teraz zajmiesz się prośbą Bentza. – Mniej więcej. – Mam czekać? – zapytała z nutą ironii. – To chyba niezły pomysł. Sprawdź Za to miała jeszcze półtora kilometra do domu. Kompletnie przemoknie. Wbrew swojej obietnicy przyspieszyła, znów zmuszając psa do biegu. Gnała coraz szybciej, nie zważając na ból mięśni. Gumowe podeszwy butów miarowo uderzały o chodnik. Starała się skoncentrować na oddechu. Minęła okno wystawowe i wydało jej się, że widzi w środku Kelly, ale gdy zatrzymała się, Kelly już nie było... zniknęła... okazała się tylko złudzeniem. Caitlyn pobiegła dalej. Pot mieszał się z deszczem i spływał jej po twarzy, serce waliło jak szalone. Pędziła bocznymi uliczkami, aż zobaczyła swój dom. Nareszcie! Omal nie zemdlała ze zmęczenia. Pchnęła furtkę, wbiegła po schodkach. Wzięła na ręce mokrego psa i weszła do holu. W łazience na dole znalazła ręcznik, wytarła Oskara, a potem nalała mu świeżej wody. Następnie zajrzała do barku, gdzie znalazła wszystko, co potrzebne do przyrządzenia martini. Pobiegła na górę, rozbierając się po drodze, i weszła pod prysznic, kątem oka dostrzegając pękniętą szybę. Zakleiła pęknięcie taśmą, ale na długo to nie wystarczy. Gorąca woda ściekała jej po twarzy i po plecach, przynosząc ulgę, mocny strumień masował obolałe mięśnie. Zamknęła oczy. Starała się nie myśleć, jakie to dziwne kąpać się tutaj, spać w tej sypialni, mieszkać w tym domu, którego spokój został pogwałcony. Bez środków nasennych chyba nie umiałaby tu zasnąć. Musiała się dowiedzieć, co tu się wydarzyło. I to na własną rękę, bo na nikim nie mogła polegać. Ani na policji, ani na Kelly, ani na Adamie. Nie... sama musiała rozwiązać zagadkę. Musiała dotrzeć do zakamarków swojej pamięci... może z pomocą hipnozy... Rebeka zahipnotyzowała ją parę razy i zapewniała później, że osiągnęły duży postęp. - Powinnyśmy być zadowolone - powiedziała po pierwszym seansie. - Tak? - Z pewnością. - Co się stało? Rebeka spojrzała na zegarek. - Powiem tylko, że to przełom. Jeszcze nie wiem, co to wszystko oznacza. Muszę nad tym popracować, ale zapewniam cię, że twój stan znacznie się poprawi. Były jeszcze kolejne seanse hipnotyczne i kolejne wymijające odpowiedzi, i gdyby nie to, że Caitlyn czuła się lepiej i była bardziej zrelaksowana, to pewnie zirytowałaby ją powściągliwość Rebeki. - To jakieś bzdury - powiedziała Kelly na wieść o tych metodach. - Jak można poddać pacjenta hipnozie, a potem nie powiedzieć mu, co się zdarzyło podczas seansu? Nawet nie wiesz, czy nie każe ci przypadkiem podskakiwać jak tresowanemu niedźwiedziowi. - Mylisz się, Kelly. - Skąd wiesz? - Wiem i już. Czułabym, gdybym robiła coś dziwacznego. A ja czuję się wypoczęta. - Wiesz co, tak naprawdę myślę, że to gusła. Dziwna historia, Caitie-Did. Dziwna historia. Może Kelly miała rację? Dlaczego doktor Wade wyjechała tak nagle i bez słowa? Owszem, mówiła, że wyjedzie na jakiś czas, żeby uporządkować notatki do swojej książki. Obiecała Caitlyn, że kiedy wróci, znów zaczną się spotykać. Ale wyjechała wcześniej. Nagle. W każdym razie Caitlyn odniosła takie wrażenie. Teraz zaczęła się niepokoić. 158 A jeśli coś jej się stało? Nie, niemożliwe. Adam mówił przecież, że się z nią kontaktował. Wystarczy poprosić o telefon do Rebeki, i tyle, a potem... potem... no cóż, chyba musi pójść na policję. Na policję? Oszalałaś? Na litość boską, Caitie-Did, zamkną cię! Nie rób głupstw! Poczekaj. Poczekaj jeszcze jeden dzień. Na Boga, uspokój się. Ale w żaden sposób nie mogła uspokoić walącego serca. Wcierała szampon we włosy, mydliła ciało, a jej myśli cały czas gnały jak szalone. Wychodząc spod prysznica i sięgając po ręcznik, musiała przytrzymać się ściany. Nogi miała jak z waty. Zadzwonił telefon. Nie powinna odbierać; to pewnie znów dziennikarze. A jeśli to Kelly? Albo Adam? Wytarła włosy. Telefon znów zadzwonił. Owinęła się ręcznikiem i ociekając wodą, zmusiła nogi do biegu przez sypialnię. - Słucham? - powiedziała z bijącym sercem, z trudem łapiąc oddech i podtrzymując opadający ręcznik. - Mamusiu? - usłyszała dziecięcy głos. Był cichy. Przytłumiony... jakby dochodził z bardzo daleka. Caitlyn omal nie zemdlała. - Jamie? - wyszeptała. Powoli opadła na materac, próbując zebrać myśli. - Mamusiu? Gdzie jesteś? - Tak cicho. Tak niewyraźnie. - Jamie! - Nie, to niemożliwe. Jamie nie żyje. Nie żyje! Odeszła, gdy miała zaledwie trzy lata. Caitlyn zaczęła się trząść. - Kto mówi? - wydusiła z siebie. - Dlaczego mi to robisz, ty sukinsynu? - Mamusiu? - znów odezwał się delikatny głosik. Jeszcze cichszy. Jakby zmieszany. Poczuła ból w sercu. Dłoń zacisnęła w pięść, palce wpiły się w kołdrę. - Jamie! - To niemożliwe. Niemożliwe. A może. Gdyby tylko... - Kochanie? - wyszeptała. W głowie jej wirowało, straciła poczucie miejsca i czasu. - Jamie... jesteś tam? Cisza... tylko jakiś szum... Telewizora? O Boże! Caitlyn czuła, że coś w niej pęka. W gardle nagle jej zaschło, przełknęła ślinę i szczękając zębami, powiedziała: - Kochanie? Mamusia jest tutaj. Mamusia jest tutaj... Trzask! Połączenie zostało przerwane. - Nie! - krzyknęła rozpaczliwie. - Nie odkładaj słuchawki! Jamie! Córeczko! - Była przerażona, ale przecież wiedziała, że głos w słuchawce nie mógł być głosem jej ukochanego dziecka. Córeczka nie żyje. Tak jak inni. Do oczu napłynęły jej łzy. Sypialnia rozpływała jej się przed oczami. Ten telefon to potworny, okrutny żart. Zrobił go ktoś, kto chciał doprowadzić ją do ostateczności. Po omacku próbowała odłożyć słuchawkę, błądząc ręką po szafce. Śpij dziecinko i śnij dziecinko, bo szczęście tak krótko trwa. Złuda mija razem z nocą, 159 nim zabłyśnie ranna mgła. - Nie! - Wyprostowała się nagle, ręcznik opadł na podłogę. To tylko makabryczny dowcip. Trzęsąc się, próbowała wstać. Nie mogła. Wydawało jej się, że w pokoju pociemniało, przypomniała sobie krew rozmazaną po ścianach... odciski dłoni na futrynie. Plamy na firankach. Lepką kałużę na podłodze. Serca jej łomotało. Waliło jak szalone. W życiu najpiękniejsza bajka musi mieć swój kres. Nie ma szczęścia i radości bez tęsknoty i bez łez. Po policzkach popłynęły jej łzy. W ciemności znów usłyszała słabiutki szept swojej córeczki. - Mamusiu? Mamusiu? Gdzie jesteś? Rozdział 25 Na biurku Reeda wyrosła sterta nieprzeczytanych papierów zawierających dyrektywy i wytyczne szefostwa zwieńczona kubkiem zimnej, zgęstniałej kawy. Reed studiował listę podejrzanych o zabójstwo Josha Bandeaux. Zabójstwo. Z pewnością zabójstwo. Lista była długa. Przeglądał jeszcze raz nazwiska. Wszyscy Montgomery i Biscayne’owie, Naomi Crisman, Maude Havenbrooke Bandeaux Springer, Gil Havenbrooke, Lucille Vasquez, Flynn Donahue, klienci Bandeaux, jego były partner w interesach Al Fitzgerald, przyjaciółka Morrisette Millie Torme... Niemal pół pieprzonego miasta. Jednak większość z nich miała wiarygodne alibi. Jego ludzie pracowali po dwadzieścia cztery godziny na dobę, dokładnie wszystko sprawdzając. Udało mu się zawęzić grono podejrzanych do najbliższych przyjaciół Bandeaux i oczywiście całej rodziny Montgomerych. Odpadła nawet Millie Torme; nie wyraziła co prawda żalu z powodu przedwczesnej śmierci Josha, ale zapewniała, że ten weekend spędziła u swojej schoro-wanej matki w Tallahassee. Okazało się, że mówi prawdę, no, chyba że wszyscy sąsiedzi matki Millie, staruszkowie z osiedla emerytów, to wierutni kłamcy. Millie dała mu do zrozumienia, że Morrisette nie pochwalała jej związku z Joshem Bandeaux. Twierdziła też, że Morrisette nigdy nie romansowała z tym łajdakiem. Ale nie przekonało to nieufnego z natury Reeda. Pojawiła się jednak nowa komplikacja. Niektórzy podejrzani, nawet jeśli życzyliby sobie śmierci Josha Bandyty, nie mieli motywu, żeby zabić Bernedę Montgomery lub przygotować zamach na życie Amandy Montgomery Drummond. A pozostali? Kto to, do diabła, wie? Ponad połowa z nich miała grupę krwi 0, a policja nawet nie była pewna, czy plamy krwi tej grupy znalezione na miejscu zbrodni pochodzą z nocy zabójstwa, czy może były tam wcześniej. Nawet pokojówka, Estelle Pontiac, nie mogła tego stwierdzić z całą pewnością. Osobą najbliżej związaną z denatem była oczywiście Caitlyn Bandeaux. Rozmawiała lub była widziana z każdą z ofiar na czterdzieści osiem godzin przed ich zgonem. Dzwoniła do Bandeaux w noc jego śmierci. Jej samochód albo samochód taki jak jej widziano na 160 miejscu zbrodni. Wygląda na to, że jest ostatnią osobą, która widziała Josha żywego. Policja sprawdziła, co Bandeaux robił w ciągu ostatnich czterdziestu ośmiu godzin swojego życia, ale nie znalazła nic niezwykłego. Sekretarka twierdzi, że zachowywał się normalnie, cokolwiek to, u diabła, znaczyło. Poza tym mieli poszlaki. Caitlyn Bandeaux używała takiej szminki, jak ta znaleziona na kieliszku w zmywarce, miała psa, którego sierść prawdopodobnie odpowiadała sierści znalezionej w gabinecie. Krew jej grupy zna-leziono obok krwi Bandeaux. W domu znaleziono też jej odciski palców, chociaż, z drugiej strony, kiedyś tam przecież mieszkała i odwiedzała Josha dość często. Pewnie z tym swoim cholernym kundlem. Hałaśliwy burek należał kiedyś również do Bandeaux. Nie było niezbitych dowodów, narzędzia zbrodni, świadków zajścia, oskarżeń, wciąż nie było testów DNA, ale był rozwód, pozew o przyczynienie się do śmierci dziecka i problemy Caitlyn ze zdrowiem psychicznym. Wystarczająco dużo poszlak, żeby ją aresztować. Ale chciał czegoś więcej. Chciał dowodu, którego nie będzie można podważyć. Jeśli chodzi o śmierć Bernedy Montgomery, to w szpitalu nie było wówczas żadnej z podejrzanych osób. Ale zarówno Caitlyn Bandeaux, jak i jej brat i siostra byli w Oak Hill, rezydencji Montgomerych, i każde z nich mogło podmienić tabletki nitrogliceryny. Ale mógł to też zrobić ktoś inny. Lekarz, ktoś z zewnątrz, jakiś monter albo hydraulik, albo ktoś ze służby. Potarł kark i ogarnęła go pokusa, żeby wysępić od Morrisette papierosa. Dwa razy rzucał palenie, po pierwszym razie wrócił do papierosów, bo nie wytrzymał napięcia w związku z aferą w San Francisco. Raz się zaciągnął i już był uzależniony. Gdy rzucał palenie po raz drugi, przed przyjazdem do Savannah, znów musiał cierpieć męki. Zwalczył pokusę i dopiero wtedy wszedł do gabinetu Morrisette. Rozmawiała przez telefon. - ...w porządku, już jadę. Będę za dwadzieścia minut. - Odłożyła słuchawkę i przewróciła oczami. - Muszę jechać do domu. Zdaje się, że Priscilla zachorowała na ospę wietrzną. Wybuchła panika. Opiekunka do dziecka szaleje. - Morrisette wzięła torebkę. - Wrócę, jak uda mi się ją uspokoić. Może znajdę kogoś innego do opieki... kogoś, kto nie boi się pieprzonego wirusa. Cholera! To takie wkurzające. - Pogrzebała w torebce, aż znalazła dwie ćwierćdolarówki i paczkę gumy do żucia. - W takim tempie jeszcze przed końcem miesiąca znajdę się w przytułku, a dzieciaki staną się bogate i będą zgarniały dywidendy z jakichś pierdolonych akcji. - Skrzywiła się, słysząc swoje kolejne przekleństwo. Wydobyła z torebki jeszcze jedną monetę i wszystkie trzy wrzuciła do przegródki na ołówki w szufladzie swojego biurka. Leżało tam już tyle monet, że starczyłoby na piwo dla całego wydziału na następny tydzień - no, może tylko po jednym na głowę. - Nic nie mów, dobrze? - poprosiła. - Przynajmniej staram się zmienić coś w sobie. - I przynajmniej tym razem nie jest to kolejny kolczyk. - Wiesz co, Reed? - Rzuciła mu spojrzenie, pod którym skuliłby się niejeden twardy mężczyzna. - Są jeszcze inne części ciała, w które można sobie wsadzić kawałek metalu. Nie tylko kobiety to robią. Myślę, że na Gwiazdkę kupię ci wygrawerowany bolec na fiuta, będzie na nim napisane TEN FIUT TO NIEZŁY BOLEC albo TEN BOLEC TO NIEZŁY FIUT. Zależy, w jakim będę nastroju. To znaczy, czy mnie nie wkurzysz. A jakie masz na to szanse? Zerowe. Aha, wkurzyć to nie przekleństwo. - Skoro tak mówisz. 161 - Tak mówię - warknęła. - Chciałeś czegoś czy tylko wpadłeś napsuć mi krwi? - zapytała, gdy lawirowali między biurkami, idąc do wyjścia. Dzwoniły telefony, piszczały pagery, szumiały komputery, słuchać było szuranie nóg i krzeseł, szmer rozmów. Minęli dwóch policjantów prowadzących antypatycznego chłopaka, brudnego, z włosami w strąkach i z miną, która mówiła wyraźnie: „spierdalajcie”. Ręce miał skute kajdankami na plecach i cuchnął gorzałą. W holu Reed powiedział: - Miałem znów odwiedzić Caitlyn Bandeaux. Przejrzałem jej billing telefoniczny. Tej nocy, kiedy zginął Bandeaux, dzwoniła do niego. O jedenastej osiemnaście. Rozmawiali przez siedem minut. Ciekawe o czym? - Tak to może być interesujące - wyznała Sylvie. - Pomyślałem, że mogłabyś się ze mną zabrać. - Powiedzmy to sobie jasno. Ja nigdzie z nikim się nie zabieram. Nie jestem towarzyska. - Coś cię dzisiaj ugryzło? - Żebyś wiedział. Samotne rodzicielstwo też by miało na ciebie taki wpływ. - Nie wątpię. - A już najgorzej, gdy twój były wtyka nos tam, gdzie nie powinien. Bart przychodzi dzisiaj - powiedziała z kwaśnym grymasem. - Nie mogę się już doczekać. Kurewsko się cieszę. - Przewróciła oczami, popchnęła drzwi wyjściowe i wyszła na mokry, parujący parking. - Idę, zanim powiem coś, co będzie mnie kosztować miesięczną pensję. - Stojąc w siąpiącym deszczu przy swojej furgonetce, nagle pstryknęła palcami. - Aha, kilka minut temu dzwoniła Rita, ta od zaginionych. Dzwonił do niej szeryf z wyspy St. Simon’s. Wyciągnęli kogoś z wody. Kobieta. Ciało w stanie rozkładu, daleko posuniętego. O ile wiem, brak jakichkolwiek dokumentów. Sprawdzają zgłoszenia o zaginięciach. My też mamy takich kilka na swoim terenie. - Na przykład Cricket Biscayne i Rebekę Wade. Morrisette przesunęła okulary na czubek głowy. - Do jutra powinniśmy dostać raport. - Może wreszcie nam się poszczęści - powiedział Reed, ale tak naprawdę w to nie wierzył. Nawet przez chwilę. - Może. - Sylvie otworzyła drzwi furgonetki. Zdążyła wsiąść do środka, zapalić papierosa i z rykiem silnika wyjechać z parkingu, zanim Reed pokonał niewielki odcinek do swojego starego el dorado. Gdyby włożyć w ten wóz trochę pieniędzy, byłby prawdziwym cackiem. Ale z nędzną tapicerką i powgniataną karoserią wyglądał jak kupa gówna. Choć nie trzeba było spłacać za niego rat. I wciąż był na chodzie, mimo trzydziestu tysięcy kilometrów przejechanych na drugim już silniku. Reed nie miał większych wymagań. Usiadł za kierownicą i poczuł, jak uginają się stare sprężyny. Powinien włożyć pod tapicerkę nową gąbkę, ale nie miał czasu ani ochoty zabierać się do remontu wraka, przynajmniej nie teraz. Teraz chciał złożyć Caitlyn Bandeaux niezapowiedzianą wizytę, chciał ją zaskoczyć. Od czasu do czasu obserwował jej dom, ale nie zauważył nic szczególnego. Śledził ją trochę, ale nie miał zbyt wiele czasu. Czuł, że spartaczył tę robotę. Jeszcze nic straconego. Z rana przypuści atak na Katherine Okano i dowie się, dlaczego wciąż nie ma nakazu przeszukania domu Caitlyn Bandeaux. Przypuszczał, że chodziło tu o znajomości, a nie o procedurę. Montgomery byli hojnymi sponsorami policji i wypchali więcej sędziowskich kieszeni niż ktokolwiek inny. Zawsze wiedzieli, których polityków 162 wspierać, czasem oficjalnie, czasem pod stołem. Jak na ironię, im lepiej smarowali tryby sprawiedliwości, tym wolniej się one obracały. Ale to wszystko wkrótce się zmieni. On tego dopilnuje. Przekręcił kluczyk. Bestia zakasłała kilka razy, zanim wreszcie ruszyła. - Teraz lepiej - mruknął. W samochodzie wciąż czuć było zapach papierosa Morrisette. Tak mu się przynajmniej wydawało. Nie mógł się uwolnić od tej kobiety. Włączył wycieraczki i otworzył okno. Wieczór jeszcze nie nadszedł, ale zwykle jasne ulice pociemniały od ciężkich chmur. Z drzew kapało, deszcz zacinał, a spod kół pryskały fontanny brudnej wody. Niestety wciąż było gorąco, szyby zaparowały. Włączył klimatyzację i wyjechał z parkingu. Droga do Caitlyn Bandeaux zajęła mu tylko kilka minut. Urocze gniazdko, pomyślał, patrząc na elegancki, starannie odnowiony dom, zbudowany tuż po wojnie secesyjnej... albo, jak twierdzili miejscowi, po wojnie wywołanej agresją Północy. Takie teksty nie przeszłyby w San Francisco, ale tutaj, w mieście dumnym ze swojej historii, ludzie myśleli inaczej. Dom w samym sercu zabytkowej dzielnicy, z widokiem na plac musiał kosztować fortunę. Ale dla pani Bandeaux to żaden problem. Miała naprawdę kupę kasy. Zdążył sprawdzić jej wyciągi z banku. Zarabiała trochę, projektując strony internetowe, ale większość jej dochodu i zdaje się dochodu Josha Bandeaux również pochodziła z funduszu powierniczego. Odkrył też coś dziwnego... duże miesięczne przelewy, które nie wyglądały na zwyczajne rachunki. Może jakaś kolejna inwestycja? Może coś jeszcze innego? Na przykład co? Szantaż? Opłacanie czyjegoś milczenia? Skręcił i zaparkował w bocznej uliczce. Nie chciał, żeby zauważyła jego samochód. Przeszedł przez ulicę w niedozwolonym miejscu, poszedł na tyły domu, od strony garażu, i zajrzał przez wąskie okienko. Chociaż w garażu było ciemno, rozpoznał sylwetkę białego lexusa. Zatem pani jest w domu. Świetnie. Zadowolony okrążył dom i otworzył furtkę. Gdy szedł ścieżką przez ogród, zwymyślała go bezczelna wiewiórka ukryta na gałęzi, wśród liści sasafrasu. - Cicho bądź - szepnął, a wiewiórka skoczyła na inną gałąź. Jednak nie doczekał się ciszy. Gdy wszedł po schodkach i nacisnął dzwonek, usłyszał jeszcze większy hałas. Kudłaty pies Caitlyn dostał świra i zaczął wściekle ujadać, tak jakby Reed był złodziejem, na tyle głupim, żeby dzwonić do drzwi. Czekał. Nikt nie otwierał. Ale wysoko w powietrzu unosiła się delikatna smuga dymu z papierosa. Zadzwonił jeszcze raz. Był pewien, że Caitlyn jest w domu, bo światło się paliło, a samochód stał w garażu. Wytarł mokrą od deszczu twarz, przeklął swojego pecha i zamarzył o papierosie. Wciąż tęsknił za uspokajającym działaniem nikotyny. Nic. Znowu nacisnął dzwonek. Mocno i natarczywie.