razie w stanie Kalifornia nie ma więźnia na warunkowym, któremu moglibyśmy to przypisać.

– Sprawdzę też kamery drogowe i zapisy wideo z kamer przemysłowych w okolicy. Przeczeszą teren, roześlą umundurowanych funkcjonariuszy w poszukiwaniu ewentualnych świadków. Ze sklepu spożywczego i stacji benzynowej doskonale widać ciąg schowków. Może ktoś, klient albo pracownik, coś widział. Cokolwiek. Jeśli wierzyć napisom na ciałach, dziewczyny nie żyły już od ponad dwunastu godzin, a każda mijająca chwila bardziej komplikuje śledztwo. – Powinniśmy sprawdzić wszelkie organizacje zajmujące się bliźniakami, tu, w okolicy. Morderca wiedział, że są bliźniaczkami. Musiał wiedzieć, kiedy się urodziły, żeby je porwać tuż przed urodzinami. To oznacza staranne planowanie. – Musimy też sprawdzić organizacje internetowe – podsunęła Martinez i zakres poszukiwań powiększył się dramatycznie. – No tak. – Nasz sprawca jest zorganizowany – zauważyła Martinez, przyglądając się miejscu zbrodni. – Metodyczny. Pewnie pedant. – I zabija tylko raz na dwanaście lat – mruknął Hayes. – Tak sądzimy. Skontaktuję się z policją w innych stanach i z FBI. Może działa w całym kraju. Sprawdzę, czy w sąsiednich stanach nie było zabójstw bliźniaczek. Ba, sprawdzę w całym kraju. – Poszukaj wśród niedawno zwolnionych z więzień. Może ostatnie dwanaście lat spędził w pudle. http://www.deska-tarasowa.info.pl - Majstrował? - powtórzył Reed, wkładając marynarkę i żonglując telefonem. Siedział w biurze po godzinach, gdy zadzwonił telefon. - Przewód hamulcowy został przecięty? To brzmi jak scenariusz starego filmu. Kiepskiego starego filmu. - Przyjedź i sam obejrzyj. - Będę za pół godziny. Wyszedł z komisariatu, wsiadł do samochodu i pojechał za miasto. Na parking dojechał w ciągu dwudziestu pięciu minut. Zastępca szeryfa zaprowadził go do garażu. Wewnątrz na podnośniku stał rozbity triumph Amandy Montgomery. Przód miał wgnieciony, wiśniowa karoseria była pogięta, koła przekrzywione. - Wygląda na to, że miała szczęście - zauważył Reed, chociaż samochód najbardziej ucierpiał od strony pasażera. - Tak. Gdyby uderzyła centralnie, to marne szanse. - Zniszczenia po stronie kierowcy były raczej niewielkie. - Spójrz! - Fletcher postukał w długą rurę pod silnikiem. Podwozie było brudne od błota i smarów. - Popatrz tutaj, to przewód hamulcowy. - Wskazał długopisem wyjętym z kieszeni. - Tutaj wychodzi ze zbiornika, a tu został przecięty. - Przecięty? - Tak. - Czy to nie mógł być przypadek? - Nie wydaje się. Raczej ktoś go przeciął, a kiedy płyn wyciekł, hamulce przestały działać. Przecięcie przewodu to żadna sztuka. - Twarz miał poważną. - Ktoś chciał rozwalić ten samochód i jego kierowcę. Miała cholerne szczęście, że tylko tak się to skończyło. - Gdzie ona jest? - W szpitalu Matki Boskiej Niezawodnej Nadziei. Straciła przytomność, ma kilka zadrapań i pewnie siniaki od pasa bezpieczeństwa, ale gdy wsadzali ją do karetki, odzyskała przytomność i była mocno zdziwiona tym, co się wokół niej działo. Nie chciała jechać do szpitala, ale przekonaliśmy ją, że jednak powinna. Trzeba przecież zrobić badania i tak dalej. - Kto zgłosił wypadek? - Kobieta, która widziała całe zdarzenie. Jechała za nią i nagle zauważyła, że pani Drummond ma jakieś kłopoty. Kiedy triumph walnął w drzewo, zadzwoniła na pogotowie. Czekała na miejscu wypadku, a potem wydarzyło się coś dziwnego. Pani Drummond obudziła się, zobaczyła ją i zaczęła na nią krzyczeć. - Kim ona jest? - Nazywa się Christina Biscayne, używa imienia Cricket. Reed nadstawił uszu. - Jechała za Amandą Drummond? - Tak, jechała do przyjaciółki. - Reed postanowił koniecznie spotkać się z Cricket Biscayne. Porozmawiał jeszcze chwilę z Fletcherem, ale nie dowiedział się już niczego więcej. Z policyjnego parkingu pojechał do szpitala Matki Boskiej Niezawodnej Nadziei. Był to mały prywatny szpital, najbliższy miejsca wypadku. Amandę właśnie wypisywano. Siedziała przy drzwiach na wózku. Jej włosy były w lekkim nieładzie, a na twarzy miała kilka zadrapań. - Na co czekamy? - Lekarz musi się jeszcze podpisać - powiedziała pielęgniarka. - Myślałam, że już to zrobił. 120 - Ja też. - Tak trudno zdobyć jego podpis? Powiedział, że mogę wyjść ze szpitala, prawda? - Naciskała Amanda, a jej ładna buzia mówiła „nie wciskaj mi tu kitu”. - Tak powiedział. Jestem pewna, że za kilka minut wszystko będzie gotowe. Mamy tu dzisiaj duży ruch. Są jeszcze inni pacjenci - odpowiedziała pielęgniarka z wyrozumiałym, ale mocno wymuszonym uśmiechem. Potem spojrzała na pager przy pasku. - Proszę tu poczekać. - Podeszła do telefonu i podniosła słuchawkę. Amanda gotowała się ze złości. - Pani Drummond? - zapytał Reed, otwierając portfel i pokazując odznakę. - Pierce Reed z policji w Savannah. - Wiem, kim pan jest - powiedziała niecierpliwie. - Co pan tu robi? - Słyszałem, że miała pani nieszczęśliwy wypadek. - Nieszczęśliwy wypadek? Tak się to nazywa? Jezu, mój przewód hamulcowy został przecięty, tak powiedział ten policjant, kiedy zadzwonił do mojego męża. Jeśli to prawda, to znaczy, że ktoś próbował mnie zabić. - Odgarnęła włosy z oczu. - Znowu. Wie pan o tym, prawda? Sześć miesięcy temu ktoś chciał zepchnąć mnie z drogi. Nikogo to wtedy nie interesowało. Dopiero teraz się pojawiacie, gdy omal nie zginęłam. - Założyła ręce na piersi. - To nie był nieszczęśliwy wypadek, detektywie. To w ogóle nie był wypadek. - Zaczęła podnosić się z wózka. - Ktoś próbował mnie zabić! - Pani Drummond, proszę nie wstawać z wózka. Takie są zalecenia szpitala - powiedziała pielęgniarka. - Nie potrzebuję żadnego wózka, chcę stąd wyjść - warknęła Amanda. Wstała, nie spuszczając wzroku z Reeda. - I potrzebuję ochrony policji. Ktoś strzela do naszej rodziny jak do kaczek i zdaje się, że jestem następna w kolejce. - Domyśla się pani, kto to może być? - Czy to nie pańskie zadanie? To pan jest detektywem. - Chciałbym dowiedzieć się od pani, co się wydarzyło - powiedział, zastanawiając się, dlaczego dotknęły go jej docinki. Rozpuszczona, bogata suka. - Świetnie. Czas, żebyście się tym poważnie zajęli. Zanim wszyscy skończymy jak Josh Bandeaux! - Przed szpital zajechał samochód. - Wybaczy pan, ale przyjechał mój mąż. - Spojrzała lekceważąco na pielęgniarkę. - Wychodzę, z wypisem czy bez. - Już po problemie. Doktor Randolph właśnie go podpisał. - Pielęgniarka podała jej kopertę, a do holu wszedł wysoki chudy mężczyzna w mundurze pilota. - Co się stało? - zażądał wyjaśnień, a potem, już ciszej, dodał: - Wszystko w porządku? - To się stało, że ktoś chciał mnie zabić, skończyło się na rozwaleniu samochodu. I... nie... nic mi nie jest. - Amanda złagodniała, zamrugała kilka razy i odchrząknęła, jakby zebrało jej się na płacz. Opanowała się jednak i odzyskała swój zwykły sarkastyczny ton. - To jest detektyw Reed. Złapie tego sukinsyna, zanim znów uderzy. Prawda, detektywie? - No cóż, zrobimy wszystko, co w naszej mocy. - Pani Drummond, proszę usiąść. - Pielęgniarka była nieustępliwa i Amanda z ociąganiem usiadła na wózku. - Mam nadzieję, detektywie Reed - rzuciła Amanda przez ramię. - Bo następnym razem mogę nie mieć tyle szczęścia i będziecie mieli kolejne niewyjaśnione morderstwo. Caitlyn nie mogła się pozbyć wrażenia, że ktoś ją obserwuje. Siedziała w gabinecie przed komputerem. Pracowała nad projektem, który odkładała już prawie od tygodnia. Z głośników sączył się delikatny jazz. Wstała, spojrzała czujnie przez firanki. Była noc, 121 latarnia przed domem rzucała dziwne niebieskie światło. W powietrzu połyskiwała delikatna mgiełka zasnuwająca okna i rozmywająca cienie. Kątem oka zauważyła jakiś ruch, jakiś cień w zaroślach. Serce jej załomotało. Liście poruszyły się. Zdawało się jej, że słyszy szelest kroków. Popadasz w obłęd. Nikogo tam nie ma. Nikogo. Przełknęła z trudem ślinę i nisko nad ziemią zauważyła dwa błyszczące paciorki oczu. Zesztywniała. Krzaki zakołysały się i spomiędzy liści wyjrzał spiczasty pyszczek. Och, to tylko opos. Odetchnęła zawstydzona. Wciąż jednak czuła na sobie obce spojrzenie. Opuściła żaluzje i odchyliła się na krześle. Może to policja ją obserwuje. Wcale by się nie zdziwiła. Detektyw Reed nie musiał tego mówić. I tak widziała, że uważa ją za główną podejrzaną. A ona nawet nie miała jak się bronić. A jeśli to nie policja? Może to ten ktoś, kto był w jej sypialni wtedy, kiedy zginął Josh? Ten ktoś, kto wymazał jej pokój krwią? To ty, Caitie. Ty to zrobiłaś. - Nie - wyszeptała, odganiając tę okropną myśl. Może powinna zadzwonić do Adama. Rozmowa z nim na pewno by jej pomogła. Chcesz rozmawiać jako kobieta czy jako pacjentka? Spójrz prawdzie w oczy, Caitlyn, chcesz po prostu znów się z nim spotkać. - Cholera! - Miała już dość wysłuchiwania tych połajanek. Brzmiały zupełnie jak zrzędzenie Kelly. Spojrzała na ekran komputera. Machający skrzydłami nietoperz wampir zdawał się z niej szydzić. Termin przedstawienia projektu zarządowi zoo mijał za tydzień, a ona wciąż była z robotą w lesie. Skoncentrowała się, poprawiła ruchy skrzydeł nietoperza. Przelatywał na tle srebrzystego księżyca przez żelazną bramę. Miała nadzieję, że animacja przyciągnie uwagę zaglądających na stronę internetową zoo. Wymyśliła sobie, że strona główna będzie nawiązywać do starych mitów i przesądów, zwłaszcza tych, które mają naukowe uzasadnienie. Caitlyn była już zmęczona, bolały ją plecy, nerwy miała napięte. Wstała i przeciągnęła się, wciąż spoglądając na monitor. Siedzący u jej stóp Oskar zaszczekał. - No i czego chcesz? - zapytała. Pies znów zaszczekał, skoczył na nią, a potem przywarował na podłodze. - Wszystko w porządku? - Zakręcił młynka. - Chcesz wyjść? Kolejne szczeknięcie i szorowanie ogonem po podłodze. - Dobrze, już dobrze - powiedziała. - Rozumiem. Teraz rozumiem. No to chodź. Pies natychmiast zbiegł po schodach. - Ej, chyba mnie nabierasz. Też widziałeś tego oposa i masz na niego chętkę, co? - mruczała, schodząc na dół. Zanim weszła do kuchni, Oskar skakał już na tylne drzwi. Kiedy odsunęła zasuwę, wystrzelił na dwór, szczekając jak opętany, i pognał w stronę fontanny. Caitlyn stanęła na skraju werandy. Było ciepło. Parno. Słuchała brzęczenia owadów i łagodnego szemrania fontanny. Nagle zauważyła w powietrzu delikatną smugę dymu z papierosa. - Caitie? - usłyszała. - Jezu! - Serce omal jej nie wyskoczyło z piersi. Rozpoznała ten głos. - Kelly? 122 Nic. Caitlyn wpatrywała się w ciemność. Nikogo tu nie było... cisza. Nikt się nie odezwał. Pies węszył w rabatkach i nawet nie podniósł łba, nie przybiegł przywitać się z Kelly. Widocznie jej się zdawało. Jest przewrażliwiona i tyle. Odetchnęła głęboko, próbowała uspokoić rozdygotane nerwy. Może faktycznie przestaje nad sobą panować. Traci kontrolę. Boże, tylko nie to! - Chodź! - zawołała psa. - Oskar! Do nogi. - Zawahała się, spojrzała w ciemny kąt, z którego dobiegł ją głos Kelly i jęknęła cicho. Spojrzała jeszcze raz. Pusto. Nikogo nie ma... to tylko jej wybujała wyobraźnia. - Weź się w garść - powiedziała do siebie, ale gdy tylko weszła do domu, w popłochu zamknęła za sobą zasuwę. Popatrzyła przez okno i znów naszły ją wątpliwości. Czy ktoś tam był? Obserwował jej dom, czaił się w ciemnościach... śledził ją, na litość boską? Wyszła z kuchni, próbując pozbyć się uczucia, że coś jest nie w porządku. W połowie schodów usłyszała dzwonek telefonu. Wbiegając po dwa stopnie naraz, wpadła do gabinetu. Na ekranie wciąż fruwał nietoperz wampir. Wyłączyła komputer. Policzyła w myślach do dziesięciu, zanim podniosła słuchawkę. Oby to nie był żaden dziennikarz! - Słucham. - Caitlyn? - Usłyszała w słuchawce głos Troya. Poczuła ogromną ulgę, że to on. - Czy możesz przyjechać do Oak Hill? - Głos miał poważny. Ponury. - Teraz? - Spojrzała na zegarek elektroniczny świecący w półmroku. Dochodziła dziesiąta. - Tak. - Po co? - zapytała Caitlyn, a serce załomotało jej ze strachu. - Co się stało? Troy zawahał się przez moment i powiedział: - Amanda miała wypadek samochodowy. Kilka godzin temu. - O Boże! - Caitlyn przygotowała się na najgorsze. - Co jej jest? - Chyba nic. Ian właśnie po nią pojechał. Zjechała z drogi i uderzyła w drzewo, nic więcej nie wiem. Zdaje się, że straciła przytomność. Przyjechało pogotowie i zabrało ją do szpitala. Obejrzał ją lekarz, zrobili jakieś badania i uparła się, żeby ją wypuścić. Miała szczęście. Ale mama źle to zniosła. Lepiej przyjedź. - Już jadę. - Caitlyn odłożyła słuchawkę, sięgnęła po torebkę, chwyciła klucze i zbiegła na dół. Duchy znów ze sobą rozmawiały. Szeptały niespokojnie między sobą, tłukły się po starym domu, wałęsały po okolicy. Lucille zadrżała. Potarła ramiona, bezskutecznie próbując odegnać chłód. Nadchodziło zło. Pędziło na czarnym koniu z rozgrzanymi kopytami. Prosto do niej. Szkoda, że obiecała staremu zostać tutaj z Bernedą. Chciałaby wyjechać. Ale przysięgła opiekować się Bernedą Montgomery aż do śmierci. Musiała zostać. Modląc się, nakreśliła znak krzyża na obfitej piersi i usłyszała, jak duchy się z niej śmieją. Nie było ucieczki. Rozdział 19 Zaraz, moment. Opowiedzcie wszystko po kolei. - Caitlyn przyjechała do Oak Hill, gdzie 123 zebrała się już cała rodzina. Nie zabrakło również Amandy. Była bledsza niż zazwyczaj, ale wyglądała dobrze. Spacerowała po pokoju, a jej mąż, Ian, siedział na wysokim stołku przy zimnej kracie kominka. Berneda odpoczywała na szezlongu, słaba i wyczerpana. Obok niej siedziała Lucille, przyjechał też doktor Fellers. Przy oknie stał zdenerwowany Troy, spoglądał przez okno na ciemną drogę, jakby spodziewał się bandy złoczyńców przybywającej w obłoku kurzu, jak na starym westernie. Przyszła nawet Hannah, siedziała teraz zgarbiona na wyściełanym krześle. Była opalona, we włosach miała jasne pasemka, a na znudzonej twarzy mocny makijaż. Dżinsowa mini i wysokie buty na dwunastocentymetrowym obcasie sprawiały, że jej zgrabne, smukłe nogi wydawały się jeszcze dłuższe. - Co się stało? - Ktoś przeciął przewód w moim samochodzie - powiedziała Amanda, przeczesując włosy sztywnymi palcami. Zdenerwowana przemierzała pokój w tę i z powrotem. - Kilka miesięcy temu ktoś próbował zepchnąć mnie z drogi, ale policja nie potraktowała mnie poważnie. Lepiej, żeby tym razem nie popełnili takiego błędu. - Ktoś chciał cię zepchnąć z drogi? - Berneda próbowała się podnieść. Lucille dotknęła jej ramienia. - Spokojnie. Połóż się. - Tak! - powiedziała Amanda z naciskiem. - Ktoś chciał zepchnąć mnie z tej cholernej drogi. Mogłam się zabić! Policja wcale się tym nie przejęła. Wspomniałam o tym dzisiaj detektywowi Reedowi. - Był tam? - zapytała nerwowo Caitlyn. Ten facet wciąż krążył wokół jej rodziny. Oczywiście, chciała, żeby odnalazł mordercę Josha, ale jego ciągła obecność niepokoiła ją. - Przyszedł do szpitala, jak już wychodziłam. Powiedziałam mu, żeby ruszył tyłek i znalazł tego, kto to zrobił. - Amanda myśli, że jej wypadek i śmierć Josha mogą być ze sobą powiązane - wtrącił Ian. - Dam sobie za to głowę uciąć - dodała Amanda. - Powiązane? Jak to? - Tylko pomyśl: ktoś majstruje przy moich hamulcach w tydzień po tym, jak zamordowano Josha. Dziwny zbieg okoliczności. - To mogło być samobójstwo - powiedział Ian. - Daj spokój! Wszyscy znaliśmy Josha. Nawet nie ma się co zastanawiać. Samobójstwo! Co za bzdura! Mam szczęście, że dzisiaj nie zginęłam! - Nic ci się nie stało - przypomniał jej mąż. Napięte kąciki ust mówiły, że dość już ma jej histerii. Chociaż przekroczył czterdziestkę, włosy miał wciąż kruczoczarne. Wyglądał jak dwudziestopięciolatek, tyle że nieszczęśliwy, zgorzkniały i mocno znudzony życiem. - To nie ma znaczenia, Ian. Ktoś chciał mnie zabić zeszłej zimy, tuż przed Bożym Narodzeniem, pamiętasz? I dziś znów próbował! Następnym razem może mu się udać! Berneda jęknęła cicho. - Chyba powinniście porozmawiać gdzie indziej. - Lucille rzuciła im ostrzegawcze spojrzenie. Amanda była jednak innego zdania. - Myślałam, że najlepiej będzie, jeśli dowiecie się o wszystkim ode mnie. Pewnie podadzą dziś w wieczornych wiadomościach albo w jutrzejszych gazetach. Wolałam sama wam o wszystkim opowiedzieć. 124 - A co na to detektyw Reed? - zapytała Caitlyn. - Niewiele. To samo co pozostali idioci. Od czasu, kiedy ten cholerny czarny explorer usiłował zepchnąć mnie w bagno, rozmawiałam z nimi trzy razy. Raz tego dnia, kiedy to się stało, drugi raz tydzień później i dzisiaj znowu. Ale wiesz co? Myślę, że nic ich to, do cholery, nie obchodzi. - Ale przecież detektyw Reed przyjechał dzisiaj do ciebie, choć do niego nie dzwoniłaś - przypominał jej Ian. - Ale jeszcze zadzwonię. Jeśli myśli sobie, że skończy się na tej dzisiejszej rozmowie, to mnie najwyraźniej nie zna. - Może policja ma coś pilniejszego do roboty. Nic ci się przecież nie stało - odezwał się Troy, wsadzając ręce do kieszeni. - Coś pilniejszego? Na przykład sprawę Josha Bandeaux? - Wydawało mi się, że wciąż się zastanawiają, czy to nie było samobójco - powiedziała Berneda. - Mówiłam już, że to na pewno nie było samobójstwo. - Amanda nie potrafiła ukryć irytacji. - A ty jak myślisz? - Hannah zwróciła się do Caitlyn. - Nie wiem, chyba zgadzam się z Amanda. Nie wierzę, że Josh mógłby popełnić samobójstwo. - Też tak myślę. - Niebieskie oczy Hannah pociemniały lekko, a Caitlyn drgnęła. Słyszała plotki na temat Josha i Hannah, ale przecież słyszała też plotki na temat Josha i niemal każdej kobiety w promieniu stu pięćdziesięciu kilometrów. Zdążyła już przywyknąć do jego romansów. Nawet nie czuła się zraniona, raczej zażenowana. Ale myśl, że jej własna siostra... - Josh zbyt był w sobie zakochany, żeby ze sobą skończyć. - Musimy to rozstrząsać? - zapytała Berneda, pocierając usta drżącą ręką. - Oczywiście, że nie, mamo. Może pójdziesz na górę? - zaproponowała Caitlyn. - Żebyście zaczęli mnie obgadywać? - Nie będziemy cię obgadywać. - Oczywiście, że będziemy - powiedziała Hannah, wstając z krzesła. - To jest to, co świetnie nam wychodzi. Plotki. Wszyscy plotkują o wszystkich. - Hannah zawsze była brutalnie szczera. Najmłodsza w rodzinie, rozpieszczana i zepsuta, uważała, że ma święte prawo mówić, co myśli. - Muszę się napić. - Przeszła do jadalni, w której stał antyczny kredens. - Ktoś jeszcze chce się napić? - zawołała, a jej głos odbił się echem od sklepionych sufitów. - Zepsuty bachor - mruknął Ian, na tyle głośno, żeby wszyscy w pokoju usłyszeli. - To za dużo jak na mnie. - Berneda nerwowo splatała dłonie. - Zdenerwowałaś mamę - oskarżył Troy Amandę. - Tak, wiem, nie powinnam była tu przyjeżdżać, ale myślałam, że jeśli przyjadę, mama przekona się na własne oczy, że nic mi nie jest. Chyba lepiej tak, niż gdyby miała zobaczyć migawkę w wiadomościach o jedenastej, prawda? - Amanda spojrzała na matkę. - Mamo, nic mi nie jest, naprawdę - powiedziała, ale jej głos nie brzmiał pewnie. - Wszystko dobrze się skończyło. Tylko triumph, którego dostałam od taty, jest kompletnie rozbity. Hannah wróciła do pokoju, popijając z niskiej szklanki.

zwykłym miejscu. Brinkman to dobry glina, ale strasznie upierdliwy człowiek. Zresztą nie ma o co się gniewać i tak na razie z tego miejsca nie korzysta. – Niech ci będzie – mruknął i pojechał do kafejki internetowej. Popijał mrożoną kawę, czekając na połączenie z siecią a potem wyszukał wszystko, co mógł znaleźć o byłej żonie. Ba, nawet siebie sprawdził w Googte’u. Większość artykułów opisywała jego bohaterskie zatrzymania nowoorleańskich seryjnych morderców. Sprawdź próbowała zapanować nad emocjami. Nigdy więcej - poprzysięgła sobie. Cokolwiek to było, nigdy już nie wypije więcej niż jeden łyk... ale co to było? Zamrugała oczami. Próbowała sobie przypomnieć. Ale pojawiały się jedynie kruche i wyszczerbione obrazy z koszmarnego snu. - Jezu - wyszeptała. Znów film jej się urwał, kolejna luka w życiorysie. Nawet nie pamięta, jak dostała się do domu. W podświadomości czaiło się przeczucie, że stało się coś bardzo, bardzo złego. Nie potrafiła tego nazwać, ale było na tyle silne, że przeszły ją ciarki. Miałaś zły sen. To wszystko. Otrząśnij się. Wzięła kolejny głęboki wdech. Jesteś w swoim łóżku. W domu. Bezpieczna. Głowa pulsowała ostrym bólem. Gardło też bolało, a włosy śmierdziały dymem po zbyt wielu godzinach spędzonych w barze. O Boże, naprawdę wczoraj przesadziła. Wzdrygnęła się, gdy pierwsze promienie poranka zajrzały przez otwarte okno. Pachnący jaśminem delikatny wiatr niósł odgłos deszczu bulgoczącego w rynnach. Drzwi balkonowe były nieco uchylone; firanki, pokryte smugami, cieniami i plamami, falowały lekko. Dlaczego balkon jest otwarty? Czyżby otworzyła go wczoraj, zanim poszła do łóżka? Koszmarne obrazy atakowały jej świadomość, mieszając się z niewyraźnymi wspomnieniami poprzedniej nocy. Wypiła kilka drinków w barze... gdzieś na nadbrzeżu. A może to też fragment chaotycznego snu? Chyba grał jakiś zespół, pamiętała tłum ludzi i wiszącą w powietrzu chmurę starego dymu papierosowego. Wypiła trochę za dużo, cóż, dużo za dużo, ale udało jej się jakoś dotrzeć do domu. Jak? W tym miejscu miała w pamięci lukę. Pulsowanie za okiem jeszcze się wzmogło. Nawet parę opakowań apapu nie byłoby w stanie ukoić tego bólu. Spojrzała na zegar. Czerwone świecące cyfry wskazywały dwunastą. Pomoc? Południe? Niemożliwe. Ptaki dopiero zaczynały śpiewać. Musiało być wcześnie. Piąta lub szósta. Paskudna pora na pobudkę. Na pewno była przerwa w dostawie prądu, dlatego zegar się późni. Obudził ją ten sen, poszarpane, chaotyczne obrazy. Czuła nieprzyjemny posmak. Usta wyschnięte na wiór, w brzuchu ssąca pustka. Wytarła ręką spocone czoło, odgarnęła wilgotne włosy i wyczuła coś twardego. Miała brudne palce albo... albo... Co to był, do diabła, za zapach? Przez chwilę myślała, że zwymiotowała, ale zapach był raczej metaliczny niż kwaśny i... i... o mój Boże... Spojrzała na rękę i zobaczyła ślady na przedramieniu. Ciemnoczerwone, wypukłe i stwardniałe, rozchodzące się od nacięć na nadgarstkach. Co jest?! Gwałtownie mrugając oczami, przesunęła się ku wezgłowiu łóżka i wsparła na poduszce. W panice odnalazła kontakt. Włączyła światło i zobaczyła krew. Rozlaną na prześcieradłach. Rozpryskaną na zagłówku. Rozsmarowaną na firankach. Rozmazaną po ścianach. Wszędzie krew. - Nie... o Boże, nie! - Caitlyn wyskoczyła z łóżka, nogi zaplątały jej się w koszulę nocną i runęła twarzą na morelowy dywan, również poplamiony. - Jezu! O Boże, co to? - Przemknęła niczym krab po dywanie pokrytym zakrzepłą krwią. Wyglądało to tak, jakby kogoś zaszlachtowano w tym pokoju cztery na cztery i pół metra. 6 A ty w tym czasie spałaś! Serce jej zamarło, gdy zobaczyła odcisk dłoni na futrynie i kolejny na drzwiach. Z trudem opanowała nudności. Potwornie przerażona dotarła do łazienki. Czyja to krew? Twoja. Spójrz na siebie! Spojrzała w lustro nad umywalką. Na twarzy miała czerwone ślady, w nozdrzach zaschniętą krew. Włosy były matowe i zmierzwione. Może dostała okropnego krwotoku z nosa, takiego jak w dzieciństwie, i w jakiś sposób udało jej się go przespać i nic nie zauważyć? Nie... to nie wyjaśniało nacięć na nadgarstkach. Ani krwi rozmazanej po całym pokoju. A te otwarte drzwi... Czy ktoś jej to zrobił? Ze strachu żołądek podszedł jej do gardła. O Boże... ale dlaczego? Kto? Nie, to nie mogła być tylko jej krew. Przecież żyła. Gdyby straciła tyle krwi, z pewnością byłoby po niej. Nikt nie mógłby przetrwać takiej jatki. Oparła się o umywalkę i spróbowała zebrać myśli. Kręciło jej się w głowie i szumiało w uszach, a migrena zżerała mózg. O Boże, a jeśli ten ktoś wciąż tu jest? Nie, to nie miało sensu. Gdyby ktoś próbował ją zabić, to przecież już dawno by to zrobił. Krew we włosach, na ścianach, pod prysznicem zdążyła zaschnąć. Minęło trochę czasu. Albo coś go wystraszyło, albo po prostu poszedł sobie. Albo ty to zrobiłaś i zostawiłaś otwarte drzwi. Nie... Nic nie pamiętała, nie miała pojęcia, co się wydarzyło. Jeśli krew nie jest twoja, to czyja? - Nie wiem - wyszeptała. Może ofiara gdzieś tu jest. Spojrzała w kierunku prysznica, mleczne szkło z krwawym odciskiem dłoni było pęknięte. Boże, pomóż! Zebrała się na odwagę i dotknęła kabiny prysznicowej. Spodziewała się znaleźć trupa z oczami wbitymi w sufit i krwawe ślady ściekające do odpływu. Nerwowo popchnęła drzwi. Nikt się na nią nie rzucił. Żaden trup nie leżał pod prysznicem. Zobaczyła krew rozpryskaną po ścianach i zaschniętą w nierówne strumyki. Zrobiło jej się niedobrze. Co tu się stało? Co?! Cała się zatrzęsła, gdy podniosła dłoń i zobaczyła, że pasuje do odcisku na szybie. - Matko Boska - wyszeptała. Myśl, Caitlyn, myśl. Nie panikuj. Znów zobaczyła swoje odbicie w lustrze. Jak to się stało? Gdzie była, kiedy to się stało? Czyja to krew? Nogi się pod nią ugięły. Oparła się o brzeg umywalki i ochlapała twarz zimną wodą, żeby zachować przytomność. Może nie jesteś sama. Może ktoś tu jest. Gdzieś na dole. Może ktoś się tu ukrył. Jeszcze raz spojrzała w lustro. Biała twarz, potargane włosy sterczące na wszystkie strony, strach czający się w piwnych oczach. Drzwi na werandę były otwarte, a ty nie pamiętasz, żebyś je otwierała. Przesunęła wzrok i zobaczyła odbicie otwartych drzwi i falujące zaplamione firanki. O mało nie zwymiotowała. Czy to możliwe, że do domu dostał się morderca, a ona nic nie słyszała, ogłuszona bólem głowy, który odebrał jej świadomość? Ale przecież nie było żadnego trupa... Tylko jej poharatane nadgarstki i zakrwawiony nos... Przecież morderca nie przychodziłby tu tylko 7 po to, żeby pociąć kogoś na kawałki, a potem zabrać ciało ze sobą. W głowie huczało jej od szalonych myśli. A jeśli ktoś dostał się do domu, to dlaczego alarm się nie włączył? Idiotko, drzwi na werandę nie są zamknięte. Najwyraźniej alarm nie został ustawiony. Oparła się biodrem o blat i zamknęła oczy. To wszystko nie miało sensu. A ona była śmiertelnie przerażona. Może kogoś zaprosiła? Ale kogo? I po co? A jeśli był to nieproszony gość, dlaczego Oskar nie szczekał i nie obudził sąsiadów? Oskar! Gdzie on jest? Zdjęta strachem, jeszcze raz spojrzała z przerażeniem na plamy na podłodze. Tylko nie pies... nie Oskar! Pokonawszy strach, wytarła twarz rękawem zakrwawionej koszuli i ruszyła w kierunku schodów. Zagwizdała cicho. Nic. Coś ścisnęło ją za gardło. Lepiej znajdź sobie coś do obrony. Tak na wszelki wypadek. Nie miała w domu broni, nigdy nie wierzyła, że pistolet zapewni jej bezpieczeństwo. Przygryzając wargi, chwyciła hantle, z którymi ćwiczyła zwykle przed telewizorem. Wolno posuwała się korytarzem i wytężyła słuch. Starała się usłyszeć coś poza szaleńczym biciem własnego serca. W domu panowała cisza. Spokój. Tak jakby nie groziło jej żadne niebezpieczeństwo. Weź się w garść. Postaraj się, Caitlyn. Nie pozwól, żeby sparaliżował cię strach! Zaciskając mocniej palce na swojej broni, zajrzała do drugiej łazienki. Pusto. Spocona ze zdenerwowania, powoli otworzyła drzwi kolejnej sypialni i serce zabiło jej mocniej. Jak zawsze, gdy zaglądała do pokoju córki. Ulubiony pluszak Jamie, króliczek z klapniętymi uszami, leżał oparty o poduszki na szerokim łóżku przykrytym ręcznie szytą narzutą w pastelowych kolorach. Sufit wciąż pokrywały świecące gwiazdy i chmurki, które namalowała dla Jamie. Ale pokój był pusty i pomyślała ze smutkiem, że zaczyna pachnieć stęchlizną i starością, przypominając o odejściu dziecka. Sto lat, Jamie... znów zabrzmiały jej w uszach fałszujące dziecięce głosy. Nie wchodź tam. Nie teraz. Zacisnęła na hantlach spocone palce. Pełna niepokoju wśliznęła się do swojego gabinetu. Biurko, stół kreślarski, komputer stały jakby nigdy nic, na biurku panował niewielki bałagan. Ale nikt nie czaił się w kącie ani w szafie. Odwróciwszy się, dostrzegła w ciemności jakąś postać. Nie! Straciła na chwilę oddech, zanim zdała sobie sprawę, że to jej własne odbicie w dużym lustrze wiszącym na drzwiach. Omal nie zemdlała. No, Caitlyn. Weź się w garść! Po cichu zeszła po schodach, palce lewej ręki przesuwała po poręczy, a prawą zacisnęła mocno na hantlach. Ale gdy zeszła na dół, nikt nie wyskoczył na nią z nożem. Nikt nie strzelał. Nie... Usłyszała krótkie głośne skrzypnięcie. Podeszwa skórzanego buta? Zamarła. Oszalałe bicie serca nie zagłuszyło szumu lodówki i tykania zegara w holu. Chciała zawołać psa, ale powstrzymała się. Posuwała się wolno do przodu, omiatając wzrokiem 8 pokoje. Salon wyglądał tak, jak go zapamiętała, wciąż unosił się w nim zapach róż, które ścięła i włożyła do wazonu na stoliku. Żadnych śladów krwi. Zaczęła się uspokajać. Dom wydawał się pusty. Zajrzała do pralni i do kuchni, gdzie przez okno wdzierało się poranne słońce. Wszystko było na swoim miejscu. Dziwne. Wszystko w porządku, poza tym, że sypialnia wygląda tak, jakby Charles Manson urządził sobie w niej przyjęcie. A ty w tym czasie spokojnie spałaś. Usłyszała głośne szczeknięcie. Oskar! Zobaczyła go przez okno w wykuszu. Rozczochrany kundel skrobał do drzwi. Poczuła niewysłowioną ulgę. - Jak się tam dostałeś? - łagodnie zbeształa pokracznego, terierowatego mieszańca, który stał na tylnych łapach i skrobał zawzięcie w szybę. To właśnie ten dźwięk słyszała wcześniej. Otworzyła drzwi i pies rzucił jej się w ramiona. Mierzwiąc szorstką łaciatą sierść, zastanawiała się, czy zostawiła go na dworze przez pomyłkę. Przyszła do domu, wypuściła psa, a potem, ponieważ wypiła jeden czy dwa drinki za dużo, poszła na górę i zapomniała o nim? Mało prawdopodobne. Tak samo jak to, że pocięła sobie nadgarstki i przeżyła najpotężniejszy w życiu krwotok z nosa. Wiesz, Caitlyn, Kelly może mieć rację. Tracisz kontrolę nad sobą. I to w zastraszającym tempie. - Co się stało w nocy? - zapytała Oskara. Otworzyła puszkę i gdy wykładała jedzenie do miski, psiak zaczął kręcić młynka. - Twoja radość z naszego spotkania nie jest nawet w połowie tak wielka jak moja - zapewniła go, stawiając miskę na podłodze. Wywijając nieprzytomnie ogonem, wpakował nos do miski. To pies Jamie, nazwany na cześć jej ulubieńca z Ulicy Sezamkowej. - Widzisz... wszystko w porządku - powiedziała, ale sama w to nie wierzyła. Zapach psiego żarcia przyprawił ją o skurcz żołądka. Zachwiała się. Co, u diabła, zrobiła zeszłej nocy? Skąd ta krew? Jej sypialnia wyglądała jak rzeźnia, a ona nie pamiętała nic, oprócz tego, że wieczorem poszła do baru. Jak on się nazywał? A tak, The Swamp. Długo siedziała przy stoliku, czekając na Kelly - swoją siostrę bliźniaczkę. Zauważyła, że barman od czasu do czasu spogląda na nią. Prawdopodobnie wydało mu się dziwne, że zamówiła dwa drinki - cosmopolitana dla siebie i wytrawne martini dla Kelly. W końcu sama je wypiła, kiedy Kelly, jak często się zdarzało, znów nie przyszła na spotkanie. Pamiętała jedynie, że opróżniła oba kieliszki, zjadła oliwki, a przedtem wyssała z nich paprykę, i to wszystko. Bardzo niewiele. Było głośno... głośna hiphopowa muzyka, a z drugiej strony odgłosy rozmów, śmiech gości i... Niczym ostrze rozcinające ciało przemknął jej przez głowę pewien obraz. Była w holu domu, który sama urządziła - na ścianach wisiały obrazy przedstawiające konie czystej krwi, na straży schodów stał zegar szafkowy. Kierując się ku otwartym drzwiom gabinetu, stukała obcasami po marmurowej podłodze. Zwabił ją tam dźwięk muzyki, łagodnej muzyki klasycznej. Zajrzała i zobaczyła męża, z którym była w separacji, patrzącego na nią niewidzącym wzrokiem. I kałużę krwi pod krzesłem przy biurku. Złapała głęboki oddech. Dlaczego myśli teraz o Joshu? Obraz jego białej, martwej twarzy znów przemknął jej przed oczami. Dlaczego wyobrażała go sobie martwego? 9 Ponieważ wczoraj były urodziny twojej córki. Ponieważ gnojek rozwodzi się z tobą. I ponieważ zamierza oskarżyć cię o przyczynienie się do śmierci dziecka. Twojego dziecka. Przestań. To tylko sen. Nic wielkiego. Nie ma w tym nic złego. Wyciągnęła z lodówki butelkę z wodą, otworzyła ją i wypiła do połowy. Woda od razu podeszła jej z powrotem do gardła. Caitlyn pochyliła się nad zlewem. Zwymiotowała. Kilka razy. W końcu nie miała już czym wymiotować, ale wciąż wstrząsały nią drgawki. Oblał ją zimny pot. Powinnaś zadzwonić do swojego psychiatry. Tracisz panowanie nad sobą. Ale nie miała do kogo zadzwonić. Doktor Wade wyprowadziła się niedawno i Caitlyn została pozbawiona jej wsparcia. Nie próbowała znaleźć innego terapeuty. Nie chciała. Aż do dzisiaj. Policja. Zadzwoń na policję. Dlaczego? Bo miałam krwotok z nosa? Ponieważ być może... po pijanemu... chciałam podciąć sobie żyły? Znowu. Może znowu próbowałaś - odezwał się natrętny głos w głowie. Jeśli zadzwonię na policję, zabiorą mnie. Trafię na oddział psychiatryczny. Może tam właśnie jest moje miejsce. - Nie! - spojrzała na swoje ręce i skrzywiła się. To było dawno temu. Wtedy omal nie straciłaś życia. Nie chciała o tym myśleć. Nie teraz. Spokojnie. Po kolei. Przede wszystkim musi się uspokoić. Potem musi sprawdzić, czy drzwi są zamknięte, umyć się i posprzątać bałagan na górze. Ale najpierw musi zadzwonić do Kelly. Dowiedzieć się, co się stało. Może ta krew na górze to jej? Ogarnęła ją kolejna fala strachu i nerwowo wystukała numer do domku Kelly nad rzeką. Jej azylu, jak sama nazywała to miejsce. Sygnał. Jeden, drugi... - No, odbierz. Odbierz! - Trzeci sygnał. Caitlyn oparta o blat niemal modliła się, żeby siostra odebrała telefon. Czwarty dzwonek. „Cześć, dodzwoniłeś się, ale nie ma mnie w domu. Zostaw wiadomość”. - Kelly? Kelly? Jesteś tam? Jeśli tam jesteś, podnieś słuchawkę. Odbierz... tu Caitlyn... muszę z tobą porozmawiać... o wczorajszej nocy. Proszę, oddzwoń jak najszybciej. - Odłożyła powoli słuchawkę, próbując opanować panikę. Drżącą ręką odgarnęła z oczu włosy. Czy Kelly znów wyjechała z miasta? Może służbowo? Serce Caitlyn waliło jak oszalałe. Szybciej, szybciej. Myśl, Caitlyn, myśl. Komórka Kelly! Wystukała numer i czekała po cichu, licząc dzwonki i znów modląc się, żeby siostra odebrała. Jeden. Dwa. Trzy... - Odbierz, proszę! Włączyła się poczta głosowa: „Dodzwoniłeś się na komórkę Kelly. Zostaw wiadomość”. Cholera! Uspokój się. - Kelly, tu Caitlyn. Oddzwoń. To ważne. - Rozłączyła się i pomyślała, czy nie pojechać do domku Kelly. Tylko po co? Jeśli Kelly tam jest, to oddzwoni. Ale czy na pewno? Caitlyn wcale nie była tego pewna. 10