Musi powiedzieć o tym córce. Trzeba ją także porządnie ubrać i uczesać, najlepsza będzie nowa różowa suknia. Przede wszystkim zaś należy ją nauczyć szacunku dla opinii markiza.

ROZDZIAŁ SZEŚĆDZIESIĄTY CZWARTY Klub nazywał się Rack. Położony na obrzeżach Dzielnicy Francuskiej, z dala od legalnych lokali i niedostępny dla turystów, otwierał podwoje o północy, a kończył działalność o świcie. Obsługiwał klientelę o dość nietypowych gustach seksualnych - sadyści, masochiści, miłośnicy skórzanej bielizny, kolców, łańcuchów i pejczów. Tam właśnie weszła Hope St. Germaine. Santos gwizdnął pod nosem. Pięć dni ją śledził i w końcu uzyskał coś konkretnego. Ale żeby tutaj? Pokręcił głową. Gdyby nie przekonał się na własne oczy, gdyby nie jechał za nią i nie widział, jak wysiada z samochodu i ubrana na czarno, z twarzą ukrytą za woalką, szybko wchodzi do środka, nigdy by nie uwierzył. Prawie ją miał. Nasunął głębiej na oczy czapkę nowoorleańskiej drużyny Saints i wysiadł z auta. Jackson, korzystając ze swoich źródeł, odkrył, że St. Germaine podjęła ostatnio z banku dwadzieścia pięć tysięcy dolarów w gotówce. Sprawdził też, że nie wpłaciła tych pieniędzy na żaden inny rachunek, w każdym razie jego informatorzy nic o tym nie wiedzieli. Podejmowanie gotówki nie jest jeszcze przestępstwem. Poza tym zdobyta nielegalnie informacja nie była żadnym dowodem. Santos potrzebował zatem czegoś więcej: potwierdzenia, że Hope zastawiła na niego pułapkę. Wszedł do klubu, pochylając nisko głowę. Nie chciał, żeby ktoś go rozpoznał. Wiele lat temu dokonał tu rutynowej kontroli, po której klub został zamknięty. Jeśli dobrze pamiętał, raptem na siedemdziesiąt godzin. Wydział nie miał ani pieniędzy, ani ludzi, by zajmować się każdym przypadkiem łamania prawa, tym bardziej gdy sprawa dotyczyła dobrowolnego seksu między dorosłymi. Choćby to był seks o szczególnym charakterze. Rozejrzał się po wnętrzu. Było tu elegancko i miło, wystrój nieco staroświecki, wyszukany, dość zaskakujący jak na miejsce dostarczające sadomasochistycznych uciech. Ale też Rack przyciągał bogatą klientelę, ludzi nawykłych do najwyższego standardu, nawet w takim klubie. Przecisnął się wśród gości odzianych w czarne, nabijane ćwiekami skóry, zatrzymał na moment, by przepuścić jakiegoś mężczyznę, który prowadził na smyczy swojego „przyjaciela”. Przy barze kobieta obuta w piętnastocentymetrowe szpilki opierała nogę na nagich plecach swojego towarzysza, traktując je jako podnóżek. Santos skrzywił się, kiedy wbiła ostry obcas w żywe ciało. W barwnym tłumie, gdzie strój był wyrazem seksualnych upodobań, można było też dojrzeć najzwyczajniej ubranych ludzi - szare garnitury bankierów i księgowych. Nigdzie nie widział Hope St. Germaine. Musiała pójść do pomieszczeń prywatnych. Zaklął i rozejrzał się raz jeszcze. Wejście na zaplecze wymagałoby interwencji prawa. - Hej, ogierze. - Podeszła do niego wysoka, mocno zbudowana kobieta i ujęła go pod ramię. - Można na ciebie liczyć? - spytała schrypniętym głosem. - Wyglądasz na faceta, który dobrze leje. Santos spojrzał w mocno umalowane oczy. Rozpoznał Sama-Samantę. Spotykał go, kiedy pracował jeszcze w Dzielnicy. Sam był męską prostytutką i transwestytą. Teraz mógł - albo mogła - się przydać. - Cześć, Samanto - uśmiechnął się powściągliwie. - Co taka miła dziewczyna robi w takim miejscu? Poznała go, szeroko otworzyła zdziwione oczy i chciała odejść. Santos przytrzymał ją za rękę. - Nie masz chyba zamiaru mnie zostawić, prawda? Bądź grzeczna, Samanto, nie rób scen. - Jestem grzeczna, detektywie. Pożartować nie można? http://www.gabinetystomatologiczne.biz.pl/media/ ją perspektywa zejścia na dół. Siedząc w pokoju Amy, przyłapała się na tym, że przytupuje w rytm dobiegającej z dołu muzyki. Miała ochotę tańczyć, wirować w rytm skocznych piosenek. Na jej widok twarz Lexa Brennena rozświetlił promienny uśmiech. - Camryn - zwrócił się do gospodyni. - Twój książę z bajki wreszcie się odnalazł. Całe szczęście! Jeszcze chwila i twoja mama zadzwoniłaby po policję - zażartował. - Podobno poszedł na spacer i stracił rachubę czasu, ale teraz możesz go znaleźć na patio. Rozmawia z gwiazdami. Camryn zaśmiała się głośno. - Nigdy nie uda mi się zaciągnąć go na parkiet! Genevieve przysięgała, że jej udało się to tylko jeden jedyny raz, podczas

Alli uśmiechnęła się. - Byłoby przyjemnie, gdybyś usmaŜył nam hot doga albo hamburgera. Jakąś prostą potrawę. Ja biorę na siebie dodatki. - Na przykład? - Sałatka kartoflana, pieczona fasolka, kukurydza. - Brzmi to fantastycznie - rzekł Mark z uśmiechem. Sprawdź Laney z pewnością doniesie o tym ciotce, ale wcale jej to nie obchodziło. Candover ma zostać sprzedane, wszyscy o tym wiedzą, chociaż starają się to przed nią ukryć. Zapewne nie doczeka tu nawet końca sezonu - umrze z nudów, zamknięta z ciotką w Bath. Więc póki może, będzie do woli korzystać z życia i nikt ani nic jej od tego nie powstrzyma. Tej nocy Clemency nie spała zbyt dobrze. Jakkolwiek by na to patrzeć, wydarzenia poprzedniego dnia wniosły zamęt w jej i tak już pogmatwane życie. Markiz był z pewnością tym nieznajomym, który ją pocałował, nie miała co do tego najmniejszych wątpliwości. Co gorsza, ten niebezpieczny człowiek omal jej nie rozpoznał. Całe szczęś-cie, że był wtedy w szoku! Ostatnią rzeczą, jakiej pragnęła, to żeby markiz zapamiętał tamten incydent tak samo wyraźnie jak ona. Ganiła się, jak mogła być aż tak nieostrożna, by pozwolić się pocałować obcemu! A teraz mieszka zaledwie kilka kilometrów od młodzieńca o tak fatalnej reputacji, znanego w każdym domu rozpusty w Covent Garden. I choć obecność pani Stoneham gwarantuje jej na razie bezpieczeństwo, to nie wiadomo, jak zachowa się markiz, jeśli przypomni sobie wydarzenia z Richmond. Zapewne weźmie ją za jedną z owych bezwstydnych dziewcząt bez zasad... Postanowiła być ostrożniejsza i wspominała z nadzieją słowa kuzynki Anne, że nie spotkają się już z nikim z rodziny rodu Candover. Zeszła na śniadanie blada i nie wyspana. - Zamartwiasz się - zauważyła na jej widok pani Stone¬ham. - Niestety, obawiałam się tego. Moja droga, zadzwoń po Bessy, niech wie, że już zeszłaś. - Wiem, że to głupie - odparła Clemency, a potem zwróciła się do służącej: - Dzień dobry. Bessy. - Dzień dobry, panno Clemency. Co panienka zje na śniadanie? - Nic specjalnego, wystarczą tylko tosty z kawą. - Musisz się wybrać dzisiaj na porządny spacer, Clemency - powiedziała z troską pani Stoneham. - Niechaj słońce Przywróci twoim policzkom nieco kolorów. Bessy zapakuje ci jabłko i trochę ciasta. W południe oczekuję odwiedzin pani Lamb, żony wikarego, którego pamiętasz, myślę więc, że byłoby rozsądniej, gdyby cię nie widziała. Jest poczciwą kobietą, ale nadzwyczaj wścibską. Po chwili dodała: - Słyszałam, że koło Home Wood rosną piękne grzyby. Weź koszyk i postaraj się trochę ich nazbierać.