ze strachu boli ją brzuch. Nie marnowała ani chwili. Chwyciła wszystkie klucze, wepchnęła je do kieszeni szortów, a potem cichutko zamknęła drzwi i wcisnęła buty. Na razie wszystko szło gładko. W kilka sekund zeszła z ganku i okrążyła budynek. Przez chwilę biegła w cieniu, w stronę widocznego w drżącym świetle latarni podwórza, skąd było już blisko do wozu. Obejrzała się przez ramię. Nie widziała ani człowieka, ani psa, otworzyła więc drzwi. W środku natychmiast zabłysnęło światło. Rozdygotana Shelby wsunęła się za kierownicę i zamknęła drzwi. Światło zgasło, ale była pewna, że została przyłapana. Szczękając zębami, spróbowała użyć pierwszego klucza. Bez powodzenia. Drugi również nie pasował. Kiedy trzeci klucz też na nic się nie przydał, tak się zdenerwowała, że ledwo mogła ruszać palcami. A jeśli zostawiła jakiś komplet kluczy w domu? Jeśli żaden klucz nie był właściwy? A jeśli?... - Kto tam, do cholery? - zabrzmiał donośny głos. Shelby aż podskoczyła. Pisnęła. Wyrżnęła w kierownicę. Klakson zaryczał. Gdzieś na zewnątrz rozległo się ujadanie psa i w tym momencie ktoś gwałtownym ruchem otworzył drzwi samochodu. Światło w środku znowu się zapaliło. W jego ostrym blasku Shelby patrzyła w rumianą, zaciętą twarz Rossa McCalluma. Mokre włosy oblepiały mu czaszkę, oczy przypominały szparki, a mina wyrażała ni to zaskoczenie, ni to satysfakcję. W wielkiej pięści ściskał pistolet ze srebrną lufą. Shelby omal nie zsiusiała się w majtki. - A to dopiero, spójrzcie no, kogo my tu mamy? Córunia sędziego, akurat tutaj, w tym cholernym wozie. http://www.implanty.info.pl znajdzie jakieś dowody. Ale to będzie jego śledztwo. Sam przyskrzyni winnego. Właśnie tak, do diabła! Od dziesięciu lat Shep Marson nie jechał tak szybko. Albo to wyprawa z motyką na słońce, albo uda mu się rozwikłać dziesięcioletnią zagadkę i mieć swoje pięć minut zasłużonej sławy. Może jednak będzie się ubiegał o posadę szeryfa. Szeryf Shepherd Belmont Marson. 143 Brzmi nieźle, naprawdę nieźle. - Zgadza się - powiedział sędzia; stał przed zimnym kominkiem, opierając się na lasce. - Katrina jest moją córką. Shelby miała wrażenie, jakby po kolei osuwały się wszystkie fundamenty, na których opierało się jej życie. Bezwładnie opadła na krzesło z obiciem w kolorze moreli. - Ale dlaczego nic mi nie powiedziałeś? - Miałem zamiar - odparł, ale nie była w stanie mu uwierzyć. - Tylko że czas szybko mijał. Najpierw byłaś za młoda. Potem nigdy nie było odpowiedniego momentu, a później bałem się, że to, co powiem, zwróci cię przeciwko
wyszedł nagle z czesci domu przeznaczonej dla słu¿by. - Własnie miałem podac pani leki. - Jakie leki? - Srodek przeciwbólowy przepisany przez doktora Robertsona. - Co to jest? - spytała Marla, odsuwajac sie od drzwi Sprawdź - Och, małej Shelby nic nie będzie - usłyszała, jak ojciec mówi to zmartwionej gosposi. - To typowe wariactwa pod koniec roku. Wiesz, martwi się o to, czy ukończy liceum. Wszystkie dziewczyny w jej wieku przejmują się takimi rzeczami. - Ale... - No, nie martw się, Lydio. Nic jej nie będzie. Chyba nie zamierzasz jej matkować, co? Jesteś moją gosposią i doceniam to, że zżyłaś się z Shelby, ale wszystko będzie w porządku. W całkowitym porządku. Daj jej tylko czas, żeby się przystosowała. Każdy spór kończył się w ten sposób, chociaż ciemne oczy Lydii pozostawały bardzo zatroskane. Nevada dzwonił, ale Shelby nie odbierała telefonu. Nie była w stanie spojrzeć mu w twarz ani słuchać jego głosu. Unikała go w mieście i natknęła się na niego tylko raz, kilka tygodni później. Jechała do domu ze szkoły, wciąż wracając myślami do tamtej wstrętnej nocy. Nevada, który nadal pracował w Biurze Szeryfa, kazał jej zatrzymać wóz. Podszedł dużymi krokami do pracującego na wolnych obrotach kabrioletu i zażądał odpowiedzi, których ona nie