Tamta ukradkiem zerknęła na porzucony magazyn.

zaśmiał się krótko. - Przysłał kwiaty na grób Danny'ego? - Uwierzysz w tupet tego drania? Sally wyśle mu podziękowania w moim imieniu - warknął Huff. Sally była jego asystentką. - Chciałem przejrzeć kondolencje, zanim jej przekażę, dlatego wpadł mi w ręce list od Nielsona. Nie mogę uwierzyć, że wykorzystał śmierć mojego syna, żeby mi dokuczyć. - Ten człowiek ma odwagę. Udało ci się może przejrzeć papiery, które ci zostawiłem? - Przeczytałem wystarczająco dużo, by zrozumieć, że Nielson chce się dorobić nazwiska. Te artykuły w gazetach brzmią tak samo, jak jego oświadczenia prasowe. - Zgadzam się - odparł Beck. - Niemniej zostały opublikowane. To człowiek, który szuka rozgłosu. Stoi na mównicy, waląc się w piersi, ale ludzie go słuchają i biorą sobie do serca to, co mówi. Jak do tej pory, obierał sobie za cel jedynie małe przedsiębiorstwa, ale zawsze udawało mu się założyć w nich związki zawodowe albo uzyskać od dyrekcji tych przedsiębiorstw ogromne ustępstwa na rzecz pracowników. Obawiam się, że niesiony na fali sukcesu ma apetyt na coś większego, co umieści go w samym centrum uwagi mediów. - I że jego celem może być Hoyle Enterprises. - To oczywisty wybór, Huff. Hoyle Enterprises to doskonały cel. Jesteśmy samowystarczalnym przedsiębiorstwem. Nie wykonujemy zleceń dla innych przemysłowców. Jeżeli zawiedzie chociaż jeden z etapów wytapiania lub odlewania... - ... ucierpi cała produkcja, nie dotrzymamy zobowiązań i firma splajtuje. - Jestem pewien, że Nielson zdaje sobie z tego sprawę, a tak się niefortunnie składa, że mieliśmy tu kilka poważnych wypadków przy pracy, również śmiertelnych. Huff zerwał się z fotela z okrzykiem „Cholera!" i stanął przy oknie. Spoglądając w dół, rzucił gniewnie: - Czy wiesz, ilu naszych pracowników nigdy nie miało wypadku przy pracy? Hę? - Odwrócił się i spojrzał na Becka. - Setki. Czy gazety o tym piszą? Czy ci wszyscy unijni agitatorzy pikietują z takimi statystykami wypisanymi na transparentach? Oczywiście, że nie. Ale wystarczy tylko, że któryś z pracowników się lekko skaleczy i od razu robi się z tego sensacja. „Lekkie skaleczenie" było zdecydowanym eufemizmem w przypadku wykrwawienia się spowodowanego zmiażdżeniem nogi przez rury, które zsunęły się z niezabezpieczonego i niekontrolowanego wibrującego przenośnika, utraty palca podczas pracy przy maszynie bez awaryjnego wyłącznika czy też poparzenia, które dosłownie stopiło ciało aż do kości. Beck powstrzymał się jednak od komentarza. Huff był zbyt nakręcony, żeby przywodzić go teraz do rozsądku. - Też mi wiadomości w „Network" - złościł się dalej Huff. - Zupełnie jakby ktoś w Nowym Jorku albo Waszyngtonie wiedział coś na temat naszego życia. Banda ciotowatych liberałów, szukających sensacji komunistów. Napiszą o jakimś wypadku przy pracy i następnego dnia mam na głowie inspektorów rządowych, paradujących z tymi swoimi notatnikami, usłużnie nasłuchujących i zapisujących najmniejsze biadolenie tych jęczybuł. - Machnął ręką z papierosem w kierunku pracujących na dole mężczyzn. - Czy wiesz, jak bardzo byłbym wdzięczny za ich posadę w czasach, kiedy byłem jeszcze dzieckiem? Czy zdajesz sobie sprawę z tego, jak mój ojciec cieszyłby się z comiesięcznego czeku? - Tłumaczysz to wszystko niewłaściwej osobie, Huff - odparł łagodnie Beck. - Uspokój się, zanim dostaniesz ataku serca. - To wszystko kupa gówna - wymruczał Huff, wracając za biurko. Opadł na fotel, dysząc ciężko, czerwony ze złości. - Bierzesz leki na nadciśnienie? - Nie. Nie staje mi, kiedy je łykam. Nie było dla nikogo tajemnicą, że raz w tygodniu Huff odwiedzał kobietę, która mieszkała na obrzeżach miasta. O ile Beck wiedział, stary był jej jedynym klientem i zapewne opłacał ją sowicie za to, aby tak zostało. - Jeżeli mam wybierać między nadciśnieniem i impotencją, wolę to pierwsze, dziękuję bardzo. - Jasne, jasne - rzucił Chris, wchodząc do biura ojca. Jak zwykle był nienagannie ubrany i uczesany. Każdy włosek na swoim miejscu, garnitur bez najmniejszego zagniecenia. Beck często się zastanawiał, jak to się udawało Chrisowi, kiedy temperatura przed południem przekraczała trzydzieści stopni Celsjusza. - Widzę, że umknęła mi interesująca rozmowa. Na czym stoimy? Podtekst zamierzony. Huff nalał sobie wody z karafki stojącej na biurku, a Beck w tym czasie opowiedział w skrócie Chrisowi o Charlesie Nielsonie. - Znam ten typ - powiedział Chris lekceważąco. - Tacy prowokatorzy pojawiają się i znikają jak sen złoty. Musimy go po prostu przeczekać. - Nielson wyróżnia się z tłumu. Nie sądzę, żeby miał wkrótce odejść w niepamięć. - Zawsze kraczesz, Beck. - Za to mu płacimy - uciął Huff. - Beck zajmuje się naszymi małymi kłopotami, dzięki czemu nie urastają one do niewyobrażalnych rozmiarów. - Dziękuję za to wotum zaufania - powiedział Beck. - Co mam zrobić w sprawie Nielsona? - Co sugerujesz? - Zignorujmy go. Obaj Hoyle'owie zdumieli się tą odpowiedzią. Beck zostawił im czas na komentarz, ale gdy żaden z nich się nie odezwał, zaczął wyłuszczać swoje argumenty: - Przysłanie kwiatów na pogrzeb było testem. Nielson wie, że to gest w bardzo złym guście i wykonał go wyłącznie po to, by zobaczyć, jak zareagujecie. Mógłbym napisać do niego list potępiający takie zachowanie, ale Nielson odebrałby to jako objaw gniewu lub strachu i wykorzystałby przeciwko nam. Ignorując go, pokażemy, że nie jest wart naszej reakcji, że się nie liczy. To najmocniejsza wiadomość, jaką mógłby od nas otrzymać. Huff w zamyśleniu pocierał wargi. - Chris? - Chciałem zasugerować, żebyśmy podpalili mu dom, ale podejście Becka jest znacznie subtelniejsze. - Wszyscy się roześmieli. - A tak w ogóle, skąd on jest? - Ma kilka filii rozsianych po całym kraju. Jedna z nich jest w Nowym Orleanie i prawdopodobnie z racji owego „sąsiedztwa" nasza firma przyciągnęła jego uwagę. Milczeli w zamyśleniu przez kilka chwil. W końcu Beck zaproponował: - Mógłbym napisać krótki list, dać mu jakoś do zrozumienia... - Nie. Twój pierwszy pomysł jest najlepszy - zdecydował Huff. Wyciągnął zapałkę z pudełka i wstając, przypalił papierosa. - Zaczekajmy na jego kolejny ruch. Niech to ten skurczybyk się zastanawia, co myślimy, a nie na odwrót. - W porządku - odparł Beck. Zadzwonił telefon na biurku Huffa. - Odbierz, Chris, dobrze? Muszę odcedzić kartofelki - rzekł Huff i ruszył w kierunku prywatnej toalety. Chris podszedł do biurka i wcisnął mrugający klawisz. - Sally, mówi Chris. Potrzebujesz Huffa? Z głośnika dobiegł ich nosowy głos anielsko cierpliwej sekretarki Huffa: - Zdaję sobie sprawę, że macie spotkanie, panie Hoyle, ale pomyślałam... że może powinniście panowie o tym wiedzieć. - O czym? - Pańska siostra jest na dole i robi awanturę. 10 - Sayre tu jest? - spytał oszołomiony Chris. Zmierzający do łazienki Huff zrobił w tył zwrot. Beck zerwał się z sofy i podszedł do okien. Nie dostrzegł niczego niezwykłego w hali. Wszyscy zajmowali się swoją robotą. - Zamierzała wejść bramą dla pracowników, nie dla gości - wyjaśniła Sally. - Mamy nowego strażnika, który jej nie rozpoznał i zatrzymał przy wejściu. Pani Sayre domaga się wpuszczenia do fabryki. - Powiedziała po co? - spytał Huff. Sally się zawahała, zanim odrzekła: - Mówi, że jest właścicielką tego miejsca. Mimo to strażnik obawiał się wpuścić ją do środka bez zezwolenia. - Powiedz, żeby ją zatrzymał - powiedział Chris. - Skontaktujemy się z nim. - Urządza tam piekło, jak to sam określił. - Powiedz, że jeśli nie wykona swojej cholernej pracy, ja mu dopiero urządzę piekło - rzucił Chris i przerwał połączenie. Huff się roześmiał, wydmuchując chmurę dymu. - Cóż, chłopcy, wygląda na to, że nasz nieobecny wspólnik nagle zainteresował się firmą. Nagłe pojawienie się Sayre chyba nie wydało się Chrisowi aż tak zabawne. - Zastanawiam się dlaczego - zauważył. - Zgodnie z tym, co twierdzi, jest właścicielką tego miejsca - powiedział dobitnie Huff. - Ma prawo tutaj być. - To prawda - wtrącił Beck. - Pod każdym legalnym względem jest wspólnikiem firmy, ale czy jesteś pewien, że chcesz ją wpuścić do fabryki? - Absolutnie nie - odparł Chris. - Dlaczego nie? - spytał Huff. - Choćby dlatego, że to niebezpieczne. Huff uśmiechnął się przebiegle do Becka. - Całymi latami zaprzeczaliśmy wobec inspektorów OSHA, że praca w fabryce niesie z sobą potencjalne niebezpieczeństwo. Jeżeli wpuszczę do środka własną córkę, dam wyraźny znak, że jestem przekonany o bezpieczeństwie tego miejsca, nieprawdaż? Jak zwykle Huff potrafił wykorzystać nawet najbardziej niekorzystną sytuację do swoich celów. Beck musiał przyznać, że jego punkt widzenia w tej sprawie mógł przynieść korzyści. Mimo to, wciąż miał obawy. Najwyraźniej Chris również. - To zły pomysł i zamierzam jej o tym powiedzieć. W końcu jestem tu dyrektorem. Jeżeli zabronię jej tam wchodzić, nie będzie miała nic do gadania - rzekł, podchodząc do drzwi. - Zaczekaj chwilę, Chris. - Huff podniósł rękę. - Jeżeli postąpisz w ten sposób, Sayre zacznie podejrzewać, że coś przed nią ukrywamy. Beck niemal widział obracające się trybiki w głowie starego, gdy ten przesuwał językiem papieros z jednego kącika ust do drugiego. Wreszcie spojrzał na Becka. - Ty do niej pójdziesz. Wyczuj ją, wysłuchaj, co ma do powiedzenia. Jeśli dojdziesz do wniosku, że najlepiej będzie ja stąd wyprowadzić, zrób to i zarygluj drzwi. Jeżeli uznasz, że dobrze wyjdziemy na wpuszczeniu jej do środka, zabierz ją na wycieczkę. Beck spojrzał na Chrisa. Nie wyglądał na zadowolonego, ale nie zaprotestował. Zapewne nie było mu w smak użeranie się z Sayre. Beck ze swej strony cieszył się z nieoczekiwanego spotkania. Hoyle Enterprises zatrudniało niemal sześciuset pracowników, lecz zaledwie kilkadziesiąt kobiet. Pracowały w przylegających do fabryki budynkach administracyjnych. Wyłączając sekretarkę Huffa, Sally, hala produkcyjna była domeną mężczyzn. Przychodząc do pracy, robotnicy odbijali karty w miejscu, które nazywali Centralą. Był to szpetny pokój o rozmiarach auli, z betonową podłogą i sufitem pokrytym siecią przewodów wentylacyjnych, okablowania i rur dostarczających wodę. Połowę całego pomieszczenia zajmowały rzędy zielonych metalowych, zamkniętych na kłódki szafek. Robotnicy trzymali w nich swoje kaski, okulary ochronne, rękawice, pudełka z drugim śniadaniem i rzeczy osobiste. Znaki umieszczone na ścianach ostrzegały, że Hoyle Enterprises nie ponosi odpowiedzialności za kradzież albo utratę własności pracowników. Były to nader częste przypadki, zwłaszcza że firma zatrudniała przestępców lub skazańców na zwolnieniu warunkowym, pragnących znaleźć zajęcie, które zadowoliłoby ich kuratorów. Za rzędami szafek znajdowały się łazienki, z wyposażeniem, które pamiętało początki tej fabryki i takoż wyglądało. W pozostałej części sali, stanowiącej coś w rodzaju stołówki, stały rozmaite stoły i krzesła z chromowanymi nogami. Pod jedną ze ścian ustawiono automaty do sprzedaży napojów, jedzenia i papierosów oraz mikrofalówki upstrzone zastarzałymi okruchami z dziesięciu tysięcy odgrzewanych posiłków. Za przenośnymi ściankami działowymi znajdował się punkt pierwszej pomocy. Nie było tam żadnego personelu medycznego, tak więc człowiek, który uległ wypadkowi, musiał sam się opatrzyć, mając do dyspozycji limitowany zestaw bandaży i leków. To właśnie w Centrali utrudzeni robotnicy odpoczywali, wymieniając się żartami, rozmawiając o sporcie i kobietach. W tej chwili około pięćdziesięciu ludzi miało tam poranną przerwę. Niewielu z nich znalazło się kiedykolwiek przedtem w pobliżu kobiety pokroju Sayre Lynch i nawet nagłe pojawienie się jednorożca nie wprawiłoby ich w większe zdumienie niż jej widok. Gdy Beck wkroczył do pomieszczenia, Sayre próbowała właśnie nawiązać rozmowę z pięcioosobową grupką pracowników siedzących przy jednym ze stołów, najwyraźniej z niewielkim sukcesem. Pomimo że miała na sobie dżinsy i zwykly bawełniany podkoszulek, zupełnie nie pasowała do otoczenia. Mężczyźni siedzieli z pochylonymi głowami i odpowiadali na jej pytania monosylabami rzucając od czasu do czasu ukradkowe spojrzenia to na nią, to na kolegów. Wyraźnie byli bardzo zaskoczeni obecnością Sayre w Centrali i jeszcze bardziej nieufni wobec jej nagłej chęci do rozmowy. Beck podszedł bliżej, zmuszając się do serdecznego uśmiechu. - Cóż za niespodziewana przyjemność - powiedział na użytek słuchaczy. Jej uśmiech był równie fałszywy jak jego. - Cieszę się, że pan tu jest, panie Merchant. Może wytłumaczy pan temu dżentelmenowi, że potrzebuję kasku do zwiedzania odlewni. Dżentelmenem był strażnik, który pilnował wejścia dla pracowników. Stał w pewnej odległości, jakby bojąc się podejść do Sayre. Teraz zbliżył się pospiesznie. Twarz miał pokrytą nerwowym potem. - Panie Merchant, nie wiedziałem, czy powinienem... - zaczął. - Dziękuję. Zachowałeś się zgodnie z przepisami. Zaopiekuję się panią Lynch. - Beck chwycił Sayre pod łokieć tak, że nie mogła się opierać i skierował ją w stronę wyjścia. - Proszę za mną, pani Lynch. Kaski dla gości trzymamy tam. - Miło było was poznać - rzuciła przez ramię do mężczyzn, z którymi wcześniej usiłowała nawiązać rozmowę. Beck popchnął ją przez labirynt stołów i krzeseł w kierunku magazynu zaopatrzeniowego. Na szczęście chwilowo nie było tam nikogo. Gdy tylko zamknął drzwi, Sayre odwróciła się do niego. - Nie chcieli, bym rozmawiała z robotnikami, prawda? Wysłali cię, żebyś się mnie stąd pozbył. - Nic z tych rzeczy - odparł spokojnie. - Huff i Chris byli przyjemnie zaskoczeni twoim zainteresowaniem firmą. Jeżeli jednak chcesz się dowiedzieć czegoś o operacjach w hali fabrycznej, powinnaś zapytać mnie, a nie tych ludzi. Nawet w swoim „podwórkowym" ubraniu wyglądasz na dziewczynę z wyższej klasy, a to ich onieśmiela. - To nie wstyd, tylko strach i nieufność w stosunku do wszystkich ludzi noszących nazwisko Hoyle. - Dlaczego więc próbujesz ich stawiać w tak niewygodnej sytuacji? Po namyśle musiała przyznać mu rację. - Rzeczywiście, to było głupie z mojej strony. Dowiem się znacznie więcej, oglądając halę. Gdzie jest kask, który mogę włożyć? - Większość procesu produkcyjnego możesz zaobserwować z pomieszczeń na piętrze. - Z tych ładnych, czystych, bezpiecznych klimatyzowanych biur? To niezbyt adekwatna reprezentacja warunków pracy w odlewni, prawda? Chcę doświadczyć tego, co znoszą na co dzień robotnicy. - To nie jest dobry pomysł, Sayre. Chris zawiaduje pracą w hali i taka jest jego opinia. - Nie miał jednak na tyle odwagi, żeby przyjść i powiedzieć mi to osobiście? - Zdał się na moje umiejętności dyplomatyczne. - Możesz trenować swoje umiejętności do końca życia, a ja i tak nie zmienię zdania. - W takim razie porzućmy konwenanse. - Oparł ręce na biodrach i podszedł do niej blisko. - Co ty tu, do diabła, robisz? - Jak sam mi przypomniałeś nie dalej niż wczoraj, jestem udziałowcem Hoyle Enterprises. - Skąd twoje dzisiejsze zainteresowanie, skoro wczoraj nie okazałaś go ani krzty? Nie chcąc wyprowadzać go z błędu, rzuciła: - Najwyższy czas, żebym się tym zajęła. - Ponownie zapytam dlaczego? Czy dlatego, że jako mała dziewczynka nie byłaś tu mile widziana? Chris i Danny spędzali w fabryce dużo czasu, ale tobie zabroniono wstępu. Nie podobało ci się to, że nie należysz do ich paczki? Jej oczy rozbłysły niebezpiecznie. - Nie próbuj ze mną tych szowinistycznych gadek o zazdrości o penisa. Nie muszę się przed tobą tłumaczyć. Ruchem głowy wskazał drzwi za jej plecami. - Owszem, musisz, jeżeli chcesz przejść przez te drzwi - powiedział. - Jest pan pracownikiem tej firmy, panie Merchant, ergo, pracuje pan dla mnie, czy tak? Jestem pana przełożoną. Jej poniżająca uwaga rozwścieczyła go, lecz jednocześnie podnieciła, równie niedorzecznie, co gwałtownie. Nade wszystko pragnął ją teraz pocałować, choćby po to, aby pokazać jej, że nie we wszystkich aspektach życia mogła mu rozkazywać. - Co zamierzasz osiągnąć? - zapytał, powściągając impuls. - Chcę zobaczyć, czy to miejsce jest aż tak niebezpieczne, jak o nim mówią. Przekonać się, czy zarzuty o niebezpiecznych warunkach pracy były przesadzone, czy też, jak przypuszczam, zbyt łagodne. - Oczywiście, że jest tutaj groźnie, Sayre. Jesteśmy w odlewni. Wytapiamy metal. Ta praca roi się od niebezpieczeństw. - Nie waż się traktować mnie protekcjonalnie - rzekła gniewnie. - Wiem, że praca w hucie ze swej natury jest ryzykowna. Tym bardziej powinno się uczynić wszystko, żeby zapewnić bezpieczeństwo ludziom, którzy ją wykonują. Uważam, że pod tym względem Hoyle Enterprises wykazało się daleko idącym niedbalstwem. - Nasze zasady... - Zasady? Napisane przez Chrisa i Huffa, wprowadzone w życie przez George'a Robsona, największego lizusa pod słońcem? Oboje wiemy doskonale, że przepisy i praktyka często nie mają ze sobą nic wspólnego. Jeżeli Huff nie zmienił swojego podejścia sprzed dziesięciu lat, w co szczerze wątpię, nadal obowiązuje tu motto: „Produkcja za wszelką cenę". Nic nie może przerwać pracy odlewni. Dowodem na to był wczorajszy dzień, kiedy Huff nie zamknął pieców nawet na czas pogrzebu swojego własnego syna - przerwała dla zaczerpnięcia oddechu. - A teraz proszę o kask. Gniew wypisany na jej twarzy powiedział mu, że nie zdoła przekonać Sayre do wyjścia. Im goręcej będzie próbował odwieść Sayre od wizyty w fabryce, tym bardziej będzie się upierała i, jak przewidział Huff, tym więcej nabierze podejrzeń co do tego, że próbują coś przed nią ukrywać. Beck miał nadzieję, że jeśli spełni jej kaprys, Sayre zaspokoi ciekawość i zajmie się swoimi sprawami, zanim wyrządzi jakieś poważne szkody. Mimo to spróbował jeszcze raz, - Widziałaś tych mężczyzn na sali, Sayre? - spytał, wskazując na drzwi za swoimi plecami. - Przyjrzałaś się im dokładnie? Niemal wszyscy są poznaczeni bliznami. Maszyny, które obsługują, potrafią kaleczyć, parzyć, kłuć i miażdżyć. - Nie zamierzam się zbliżać do żadnej z nich. - Niezależnie od tego, jak bardzo będziesz ostrożna, możesz ulec tysiącu wypadkom. - Właśnie. Złapała go za słowo. Kapitulując, sięgnął po dwa kaski ochronne, leżące na półce nad jego głową, i wręczył jeden z nich Sayre. - Musisz także włożyć okulary ochronne - powiedział, podając jej jedną parę. - Niestety, nie mogę nic zrobić z twoim obuwiem. Nie masz odpowiedniego zabezpieczenia palców u stóp - dodał, przyglądając się jej butom. Sayre włożyła okulary i kask. - Nie tak - pouczył ją Beck. Zanim zdołała go powstrzymać, zdjął jej kask, zebrał włosy na czubku głowy i nakrył je kaskiem. Następnie zaczął wsuwać wszystkie pasemka, które wydostały się spod nakrycia. Nie spieszył się przy tym, delektując się jej bliskością. - Nie fatyguj się. Myślę, że to już wystarczy - prychnęła. - Włosy muszą być schowane pod kaskiem, Sayre. Nie chciałbym być świadkiem tego, jak jeden z tych kosmyków zapala się od unoszącej się w powietrzu iskry albo zostaje wyrwany z kawałkiem skóry przez którąś z maszyn. Poza tym, będziesz rozpraszała pracowników. Podniosła gwałtownie głowę, spoglądając na niego. Wpatrzył się w jej oczy, przesłonięte okularami. - Tak długo, jak tu pracuję, w fabryce nigdy jeszcze nie pojawiła się kobieta, a już na pewno tak piękna jak ty. Będą obmacywali wzrokiem twoje piersi i pośladki. Nie mogę zrobić nic, żeby ich przed tym powstrzymać. Nie chciałbym jednak, by któryś z chłopców miał wypadek tylko dlatego, że przyglądał się twoim włosom, wyobrażając sobie, jak łaskoczesz nimi jego brzuch. - Patrzył jej w oczy przez kilka sekund, a potem włożył okulary i kask. - Chodźmy. Z tymi słowy otworzył wrota do piekieł. Takie było pierwsze wrażenie Sayre. Żar buchnął w nią z pełną mocą, niczym ogromna dłoń napierająca na pierś, aż do granicy wytrzymałości. Beck był kilka kroków przed nią, schodził po metalowych schodach prowadzących w dół, do hali. Wyczuwając jej wahanie, spojrzał za siebie. - Zmieniłaś zdanie? - zawołał, przekrzykując hałas. Potrząsnęła przecząco głową i pokazała, aby ruszał dalej. Beck poprowadził ją w dół. Metalowe stopnie wydawały się tak rozgrzane, że niemal parzyły przez podeszwy butów. Zaczęła się obawiać, że skóra, z jakiej zrobiono mokasyny, roztopi się pod wpływem gorąca. Pod jej stopami rozciągało się królestwo hałasu. Przepastność hali zdumiała ją bezgranicznie. Zdawało się, że pomieszczenie nie ma końca. Nie dostrzegała przeciwległej ściany, jedynie ciemność, gęstą czerń rozświetlaną snopami iskier i blaskiem bijącym z kadzi pełnych płynnego metalu. Wielkie chochle wlewały rozżarzony do białości stop do wagoników przesuwających się pod sufitem na pojedynczej szynie. Słyszała brzęk metalu o metal, łomotanie przenośników taśmowych, jednostajne buczenie i stukot maszyn. Panował tu wieczny hałas i przytłaczający mrok, jednak najgorszy był upał, przed którym nie można się było nigdzie schronić. Raz wciągnięty w płuca stawał się nieodłączną częścią tutejszej egzystencji. Wulkanami tego podziemnego świata byli mężczyźni o spoconych twarzach przesłoniętych okularami ochronnymi. Wpatrywali się w Becka i Sayre z mieszaniną szacunku i nieufności. Byli w nieustannym ruchu, niektórzy z nich obsługiwali kilka maszyn. W tej pracy nie było czasu na siedzenie. Robotnicy musieli nieustannie obserwować, czy gdzieś nie pojawi się niekontrolowane iskrzenie, wyciek, wywrotka i inne wypadki. Od tego zależało ich życie. - Nie musisz tego robić, Sayre - powiedział Beck prosto do ucha. - Nie musisz nikomu niczego udowadniać. Jasne, że nie muszę, pomyślała. Spojrzała na rząd rozświetlonych okien wysoko ponad ich głowami. Tak jak się spodziewała, w jednym z nich stał Huff, tytaniczny władca piekielnych czeluści, w szerokim rozkroku, paląc papierosa, którego czubek żarzył się na czerwono. Widząc jego pełne samozadowolenia, wyzywające spojrzenie, Sayre poprosiła Becka: - Oprowadź mnie. Ruszyli w drogę. - Produkujemy stop złożony głównie z żelaza, z małym dodatkiem węgla i krzemu - zaczął tłumaczyć Beck. Sayre kiwnęła tylko głową. - Hoyle Enterprises skupuje złom. Mamy swoje źródła dostaw w kilku stanach. Towar dociera tu koleją, całymi tonami. Sayre podejrzewała, że wielkie złomowisko widoczne na tyłach odlewni było złem koniecznym, chociaż pamiętała, jak matka spytała kiedyś Huffa, czy nie mógłby zbudować płotu lub czegoś w tym rodzaju, co odgrodziłoby tę wielką hałdę od autostrady. Oczywiście Huff nie chciał o tym słyszeć, ze względu na koszty. - Gdyby nie ta sterta śmieci, jak ją nazywasz, nie nosiłabyś futra z norek i nie jeździła cadillakiem - odparł tylko. - Złom jest przetapiany w piecach zwanych kopułami - ciągnął Beck. - Płynny metal jest przelewany do wirówki, która robi odlewy, używając zmiennych sił odśrodkowych, albo do form piaskowych. Sayre obserwowała, jak porcja płynnego metalu wylewa się z wielkiej chochli do jednej z form. Była pod wrażeniem technologii, lecz jednocześnie przerażało ją niebezpieczeństwo, na które wystawieni byli operatorzy maszyn, pracujący tak blisko płynnego ognia i żaru oraz szybko poruszającej się linii produkcyjnej. - Co ten człowiek ma na rękach? - spytała, wskazując głową w kierunku jednego z pracowników. Beck zawahał się, zanim odpowiedział: - Taśmę przylepną. W ten sposób pogrubia rękawice, żeby nie poparzyć sobie rąk. - Dlaczego nie dacie im lepszych rękawic? - Bo są droższe - odparł szorstko i popchnął ją dalej, okrążając rozlaną na podłodze kałużę kipiącego metalu. Sayre spojrzała w górę i dostrzegła, że z jednej chochli wycieka stop. Mężczyzna jej doglądający stał na platformie bez żadnego zabezpieczenia. - Kiedy metal zastygnie wewnątrz form piaskowych, następuje coś, co nazywamy wytrząsaniem - kontynuował swą opowieść Beck. - Wibrująca taśma przesuwowa dosłownie otrząsa piasek z odlewu. Skinął w kierunku drzwi wyjściowych. Przytrzymując je dla Sayre, zakończył, jakby przemawiał do czwartoklasistki na wycieczce: - Po usunięciu formy rury są czyszczone i dokładnie sprawdzane. Przeprowadzamy badania metalurgiczne, testując jakość metalu i skład chemiczny. Wszystkie uszkodzone produkty są zawracane i ponownie przetapiane. To, co jest na początku bezużytecznym odpadem, opuszcza naszą odlewnię w ciężarówce jako rura o rozlicznych zastosowaniach. Jakieś pytania? Sayre ściągnęła okulary ochronne i kask, rozpuszczając zebrane pod nim włosy. - Ile tu jest stopni? - spytała, - Latem temperatura sięga pięćdziesięciu stopni Celsjusza. Zimą nie jest aż tak źle. Poprowadził ją w kierunku windy i nacisnął guzik. Już w środku oboje wpatrzyli się w wyświetlacz nad drzwiami. - Jedna z tych maszyn... - zaczęła Sayre. - Tak? - Miała wymalowany biały krzyż. Beck nadal wpatrywał się w pojawiające się na wyświetlaczu numery. Odpowiedź zajęła mu tyle czasu, że Sayre nieomal uznała, iż zamierza zignorować jej pytanie, - Zginął tam człowiek. Chciała zapytać o więcej, ale winda zatrzymała się na piętrze. Za drzwiami czekał już na nich Chris z rozbrajającym uśmiechem. - Witaj, Sayre. Wyglądasz zupełnie inaczej - powiedział, spoglądając na ubranie, które kupiła w sklepie na rynku, zanim tu przyszła. - Nie powiem, że korzystnie. Jak się udała wycieczka? - Bardzo pouczająca. - Cieszę się, że ci się podobało. - Nie powiedziałam tego. Zadzwoniła komórka Becka. - Przepraszam. - Odsunął się na bok, żeby odebrać telefon, - Nie widziałam na dole nic, co zaprzeczyłoby zarzutom o nieprzestrzeganie przepisów BHP, za które zostaliście ukarani. Co to za zapach? - spytała Sayre. - Pochodzi z piasku, Sayre - odparł Chris z przesadną cierpliwością. - Zawiera w sobie różne chemikalia, które pod wpływem temperatury zaczynają wydzielać zapach, potencjalnie nieprzyjemny. - Jak również potencjalnie niebezpieczny? - Powiedz, który przemysł nie niesie ze sobą ryzyka? - Istnieją jednak nowoczesne systemy wentylacyjne, które... - Są przeraźliwie drogie. Niemniej, nie ustajemy w wysiłkach nad poprawą środowiska pracy. - Skoro już o tym mowa, pamiętam, że kilka lat temu firma musiała zapłacić wysoką grzywnę za zanieczyszczenie wody ściekami z basenów chłodzących. - Robimy wszystko, co w naszej mocy, żeby chronić środowisko naturalne - odparł z uśmiechem przylepionym do twarzy. - Powiedz to Agencji Ochrony środowiska - powiedziała Sayre z uprzejmą ironią. Beck skończył rozmowę i dołączył do nich. - Bardzo przepraszam, ale stało się coś, co wymaga mojej natychmiastowej obecności. - Sięgnął po ubranie ochronne, które trzymała w ręku Sayre. - Wiesz, gdzie jest wyjście? - Nie sądzę, żeby odnalezienie go było zbyt trudne. - Jaka szkoda, że nie mogę cię zabrać na lunch, zanim wyjedziesz z miasta - powiedział Chris. - Mam jednak ważne sprawy do załatwienia. - Pochylił się i pocałował ją w policzek. Kiedy go odepchnęła, spojrzał na nią z kpiną. - Miłego lotu, Sayre. Chris i Beck obserwowali, jak Sayre oddala się korytarzem i znika za rogiem. - I to by było tyle - skomentował Chris. - Niezupełnie. - Sądzisz, że zacznie nas nękać o sprawy bezpieczeństwa, ochrony środowiska i tak dalej? - To się jeszcze okaże. Właśnie się dowiedziałem, że nasza panna była od rana niezwykle zajęta. - Naprawdę? - Chris uniósł brew. - Czym dokładnie? - Na przykład rozmową z Rudym Harperem. Przed chwilą do mnie zadzwonił. Pytał, czy nie mógłbyś wstąpić do jego biura i odpowiedzieć na kilka pytań. Sayre nie wyjechała z miasta od razu. Zamiast tego poprowadziła samochód przez ulicę dzielnicy fabrycznej, niemal zupełnie ocienionej przez wysokie kominy Hoyle Enterprises. Kiedyś, gdy była młoda i naiwna, kiedy wszystko wydawało się możliwe i wierzyła, że ma przed sobą świetlaną przyszłość, samo pojawienie się na jednej z ulic owego dystryktu przepełniało ją radością. Pewien dom stojący w tym mieszczańskim kwartale stał się centrum jej wszechświata, symbolem nadziei, szczęścia, bezpieczeństwa i miłości. Dzisiaj jego widok napełnił ją rozpaczą. Cała dzielnica podupadła w ciągu ostatniej dekady, jednak ten jeden budynek wyglądał szczególnie źle. Widok ruiny sprawił, że Sayre przez moment pomyślała, iż popełniła błąd, skręciła w niewłaściwą ulicę, zapomniała adresu. Oczywiście to była nieprawda. Pomimo widocznego zaniedbania, rozpoznała dom natychmiast. Jeżeli zaś zwątpiła przez chwilę w swoją pamięć, napis na skrzynce pocztowej powiedział jej wyraźnie, że jest we właściwym miejscu. Podwórze przed domem usiane było dziecięcymi zabawkami, wiele było zepsutych i wyraźnie porzuconych. Pod ścianami rosło kilka walczących o przeżycie krzewów, desperacko potrzebujących przycięcia. Resztki trawnika tworzyły na podwórzu kilka żałosnych zielonych łat. Na ganku wisiała pordzewiała metalowa huśtawka, a ściany budynku pokrywała łuszcząca się farba. Chociaż Sayre tłumaczyła sobie, że pojawiła się tu pod wpływem nagłej zachcianki, tak naprawdę rozważała przejechanie obok tego domu od chwili, gdy przybyła do Destiny. Teraz, kiedy znalazła się na miejscu, obezwładnił ją strach. Zanim znalazła w sobie na tyle odwagi, aby wysiąść z samochodu, zadzwonił jej telefon. Na wyświetlaczu widniał numer telefonu Jessiki DeBlance. Po przywitaniu, narzeczona Danny'ego powiedziała: - Nie chciałam przeszkadzać, ale zastanawiałam się, czy jest coś nowego w sprawie śledztwa. - Dziś rano rozmawiałam z szeryfem Harperem. - Sayre opowiedziała jej, jak Rudy, detektyw Scott i Beck Merchant przeszukali poprzedniej nocy domek rybacki. - Domyślam się, że nie znaleźli niczego specjalnego, ponieważ szeryf poinformował mnie, iż najpóźniej jutro detektyw Scott powinien zakończyć dochodzenie. - Tak, jak się spodziewałam - rzekła Jessica ze smutkiem. - Czy chciałabyś, abym powiedziała im o twoich zaręczynach z Dannym? - Nie. Wiadomość na pewno dotarłaby do uszu Hoyle'ów. Oskarżyliby mnie o doprowadzenie Danny'ego do śmierci, zupełnie jakbym zmuszała go do małżeństwa i tym sprowokowała do popełnienia samobójstwa. Niestety, Sayre musiała się z nią zgodzić. - Czuję się, jakbym sprawiała ci zawód, Jessico. - I jakby rozczarowała Danny'ego, nie odbierając jego telefonu w zeszłym tygodniu. - Chciałabym zrobić dla ciebie coś więcej. - Twoja dobra wola jest już dla mnie wystarczającą pomocą - odparła Jessica. - Może po prostu powinnam pogodzić się z tym, że Danny nie był aż tak szczęśliwy, jak sądziłam - dodała po krótkiej przerwie. - Że był jakiś nieznany mi powód, dla którego zdecydował się zakończyć życie. Na pewno czymś się bardzo martwił. Podejrzewam, że cokolwiek to było, nie mógł żyć z tą wiedzą. Teraz już nigdy się nie dowiem, co to było. - Tak mi przykro. Serce tej młodej dziewczyny pękło na dwoje, lecz jedyne, co Sayre mogła powiedzieć, to te trzy żałosne słowa. Wydawały się niemal nie na miejscu. Niemniej, obiecała Jessice, że powiadomi ją o najnowszych decyzjach szeryfa. Rozłączyła się dokładnie w chwili, gdy drzwi prowadzące do domu otworzyły się i na ganek wyszedł bosy mężczyzna, odziany jedynie w brudne niebieskie dżinsy. Spojrzał w kierunku samochodu z nieufnością i lekką agresją. - Mogę w czymś pomóc? - zawołał. 11 Sayre zdała sobie sprawę, że mężczyzna nie widzi kierowcy, ponieważ samochód miał przyciemniane szyby. Poczuła wstyd, jakby przyłapano ją na szpiegowaniu, i zapragnęła odjechać. Skoro jednak była już na miejscu, zdecydowała, że doprowadzi sprawę do końca. Opuściła boczną szybę i zawołała: - Witaj, Clark. Rozpoznał ją natychmiast, jego usta wyszeptały jej imię, a potem na twarzy pojawił się uśmiech, który kiedyś topił serca wszystkich podlotków w liceum miejskim w Destiny. Wtedy, gdy jeszcze był gwiazdą drużyny futbolowej, przewodniczącym samorządu szkolnego, ulubieńcem całej klasy i chłopakiem, któremu wszyscy wróżyli ogromny sukces. Clark Daly zbiegł ze schodów, a Sayre wyszła z auta. Spotkali się w połowie popękanej betonowej dróżki wiodącej do domu. Nie przytulili się na przywitanie, lecz on chwycił jej dłoń i ścisnął pomiędzy swoimi. - Nie mogę uwierzyć - powiódł oczami po jej twarzy, sylwetce i znów spojrzał w oczy. - Wyglądasz tak samo, tylko znacznie lepiej. - Dziękuję. On z kolei nie wyglądał tak, jak go zapamiętała. Nie zmienił się również na lepsze. Jego umięśnione ciało, zawsze smukłe i prężne, teraz wychudło tak, że można mu było policzyć wszystkie żebra. Clark miał kilkudniowy zarost, nie z powodu mody, lecz dlatego, że przestał się golić. Ciemna czupryna przerzedziła się nieco, czyniąc czoło i brwi bardziej wyrazistymi, niż pamiętała. Miał zaczerwienione oczy, a w jego oddechu wyczula chyba alkohol. Puścił jej rękę i cofnął się, jakby nagle uświadomił sobie, jak złe mógł zrobić na niej wrażenie. - Chyba nie powinienem być zaskoczony twoją wizytą - powiedział. - Przyjechałaś na pogrzeb Danny'ego? - Tak. Wczoraj rano. Zdążyłam na nabożeństwo. Właśnie wyjeżdżam. - Przykro mi, że nie pojawiłem się na pogrzebie. Po prostu, wiesz... - machnął ręką w stronę domu, jakby to wyjaśniało niemożność uczestniczenia w uroczystości. - W porządku, rozumiem. Rozmowa się urwała. Sayre nie potrafiła spojrzeć Clarkowi w oczy. Onieśmielenie było typową reakcją przy spotkaniu z dawną miłością, po latach niewidzenia. Tym razem były jednak znacznie poważniejsze powody, które sprawiały, że oboje czuli się w swojej obecności bardzo niezręcznie. - Co teraz porabiasz? - spytała wreszcie, nadając głosowi odcień sztucznej wesołości. - Pracuję w odlewni. Sayre sapnęła z niedowierzaniem. - Odlewni Huffa? Clark zaśmiał się krótko. - To jedyna odlewnia, jaką tutaj mamy. - Jako kto? Wzruszył ramionami. - Ładuję piece. Na nocną zmianę. W pierwszej chwili pomyślała, że padła ofiarą głupiego żartu, ale gdy spojrzała w jego podkrążone, zapadnięte oczy, zobaczyła w nich czarny, niezgłębiony smutek i rezygnację. Jej ojcu udało się zniszczyć życie tego mężczyzny tak bardzo, że równie dobrze mógł go zastrzelić na samym początku, tak jak się kiedyś odgrażał. - Przynajmniej jakoś zarabiam na życie - rzucił Clark, uśmiechając się z wysiłkiem. - Chcesz wstąpić na kawę? Opuściła głowę, żeby nie zobaczył jej konsternacji. - Nie, muszę zdążyć na samolot. Mimo wszystko dziękuję. - Była pewna, że nie spodziewał się, iż przyjmie zaproszenie. Powiedział to bez przekonania, wyłącznie z uprzejmości. Po kolejnej przedłużającej się niezręcznej chwili milczenia, spytał łagodnie: - Czy jesteś szczęśliwa w Kalifornii, Sayre? - Skąd wiesz, gdzie mieszkam? - Daj spokój. Wiesz przecież, jak tutaj jest. Poczta pantoflowa. Pracujesz jako architekt, prawda? - Dekoratorka wnętrz. - Pewnie jesteś dobra w tym, co robisz. Masz... masz rodzinę? Potrząsnęła głową. - Moje małżeństwa nie trwały zbyt długo. - Ja jestem żonaty, już drugi raz. - Nie wiedziałam. - Czworo dzieci, trójka jej, jedno wspólne. Chłopak. - To cudownie, Clark. Cieszę się z twojego powodu. Pokiwał głową, wsunął dłonie do tylnych kieszeni spodni i spojrzał na swoje bose stopy. - Tak. W końcu wszyscy robimy wszystko, co w naszej mocy. Rozgrywamy karty, które rozdało nam życie. Sayre się zawahała, zanim zadała dręczące ją pytanie: - Dlaczego nie zostałeś inżynierem elektrykiem, jak planowałeś? - Nie mogłem. - Dlaczego? - Nie wiedziałaś? Nigdy nie poszedłem do szkoły. Moje stypendium zostało unieważnione. - Dlaczego? - zawołała. - Dlaczego? - Nigdy mi nie powiedzieli. Po prostu któregoś dnia przyszedł list, w którym napisano, żebym się nie fatygował i nie zapisywał na studia, chyba że stać mnie na zapłacenie czesnego, ponieważ moje stypendium zostało wycofane. Próbowałem składać podanie o stypendium sportowe, ale nawet mniejsze uczelnie nie chciały mi go przyznać ze względu na kontuzję kolana. Rodziców nie było stać na wysłanie mnie do szkoły, więc postanowiłem popracować parę lat, zaoszczędzić wystarczająco dużo pieniędzy, żeby pójść na studia, ale... cóż, zdarzyły się różne rzeczy. Mama dostała raka i ojciec potrzebował kogoś, kto pomógłby mu się nią opiekować. Wiesz, jak to jest. Oboje zdawali sobie sprawę, kto stał za wycofaniem stypendium Clarka. Huff. Pociągnął za sznurki, prawdopodobnie wkładając w to ogromną sumę pieniędzy. Przysiągł zniszczyć Clarka Daly'ego i udało mu się. Huff zawsze dotrzymywał obietnic. Teraz Clark był na jego liście płac i wykonywał niewolniczą pracę, co niewątpliwie sprawiało jej ojcu ogromną satysfakcję. Była pewna, że Huff śmiał się codziennie na samą myśl o tym układzie. - Myślę, że jesteś mną rozczarowana - dodał Clark, śmiejąc się ponuro. - Do diabła, ja też jestem sobą bardzo rozczarowany. - Przykro mi, że nie ułożyło ci się lepiej w życiu. Napotkałeś na drodze przeszkodę nie do pokonania. Huffa Hoyle'a. - Tobie też nie było łatwo, prawda? - Przeżyłam. Czuję się, jakbym przez wszystkie te lata walczyła wyłącznie o przetrwanie. - Danny musiał dojść do wniosku, że przetrwanie to nie wszystko. - Pewnie tak. - Jak Huff i Chris zareagowali na wieść o jego samobójstwie? Wskazała na kominy fabryki, dominujące nad miastem. - Nic nie może przerwać produkcji. Dzisiaj wrócili do pracy. Beck Merchant... chyba wiesz, kto to jest? - O tak, dobrze wiem, kto to jest. - Clark zacisnął usta w grymasie nienawiści. - Trzymaj się od niego z daleka. On... - Clark? Na ganku pojawiła się kobieta pod trzydziestkę. Była ładną blondynką, a raczej mogłaby nią być, gdyby nie jej opryskliwa mina. Trzymała na rękach mniej więcej rocznego chłopczyka, odzianego wyłącznie w pieluchy. - Hej, Luce, to jest Sayre Hoyle. Sayre, poznaj moją żonę, Luce. - Jak się masz - powiedziała uprzejmie Sayre. - Witam. Jej nieprzyjazne zachowanie wyraźnie zmieszało Clarka, który dodał szybko: - A to jest Clark junior. - Wygląda na zdrowego chłopaka. - Sayre obdarzyła oboje rodziców uśmiechem. - Pełno z nim roboty - odparł Clark. - Ominął etap chodzenia i z raczkowania przeszedł prosto do biegania. - Spóźnię się do pracy - oznajmiła Luce naburmuszonym tonem. Weszła z powrotem do domu, zamykając za sobą z trzaskiem drzwi. Clark odwrócił się i spojrzał na Sayre. - Podczas wakacji letnich, kiedy Luce pracuje, ja muszę się opiekować dzieciakami. Ma posadę w szpitalu, w rejestracji. Wypełnia podania o zwrot pieniędzy z ubezpieczeń i takie tam. - Pracujesz w nocy, a za dnia robisz za niańkę? Czy ty w ogóle sypiasz? - Jakoś sobie radzę. - Uśmiechnął się do niej, ale zaraz spoważniał. - Nie gniewaj się na Luce za to, że jest taka opryskliwa. Nie złości się na ciebie. To moja wina. Nie jestem najlepszym z mężów. Prawda jest taka, Sayre - dodał, zniżając głos - że jestem pijakiem. Zapytaj o mnie w mieście. To pierwsza rzecz, jaką wszyscy ci powiedzą. - Nigdy nie przykładam wagi do plotek, zwłaszcza o tobie, Clark. - Tym razem dowiedziałabyś się z nich prawdy. - Spojrzał w bok i przez chwilę wpatrywał się w dal. - Po tym... no wiesz... Sayre wiedziała. - Po tym wszystkim trochę się stoczyłem. - Oboje nieco zboczyliśmy z pierwotnego kursu. Przeniósł spojrzenie na Sayre. - Tyle tylko, że tobie udało się wrócić. Popatrz na siebie. No, no, naprawdę ci się udało. - Roześmiał się bez śladu wesołości. - Ja z kolei nigdy nie potrafiłem odnaleźć właściwej drogi. Stoczyłem się i nigdy nie znalazłem wystarczająco dobrego powodu, dla którego miałbym próbować zrobić coś ze swoim życiem. - Przykro mi. - Znów to samo. Dwa słowa, ze szczerego serca, lecz zupełnie nieadekwatne. - Luce jest ze mną dłużej, niż powinna. Dała mi szansę więcej razy, niż zasługuję. Próbuję się pozbierać, czasami nawet mi się udaje, a potem... - jego głos ucichł. Spojrzał z desperacją w oczy Sayre. - Muszę znaleźć sobie jakiś cel w życiu, Sayre. Muszę to zrobić dla dobra mojego syna. - Jestem pewna, że ci się uda. Odzyskasz grunt pod nogami i zaczniesz znowu żyć. Tak jak ja. Wyciągnęła rękę w jego kierunku i dotknęła ramienia w geście pokrzepienia. Clark spojrzał tam, gdzie spoczęła jej dłoń, potem przeniósł wzrok na twarz i uśmiechnęli się do siebie niewesoło, myśląc o tym, co mogło się zdarzyć dawno temu. - Nie będę cię zatrzymywać - powiedziała chrapliwie Sayre, opuszczając dłoń. - Powinnam wcześniej zadzwonić, zapowiedzieć wizytę. A może w ogóle nie powinnam zawracać ci głowy. - Cieszę się z naszego spotkania, Sayre. - Dbaj o siebie. - Ty też. Ze łzami w oczach odwróciła się i ruszyła szybkim krokiem w stronę samochodu. Odjeżdżając, rzuciła ostatnie spojrzenie za siebie. Clark stał na ganku, obserwując ją. Uniosła dłoń w geście pożegnania. Dwie ulice dalej wyłączyła silnik, zatrzymując wóz w cieniu mostu kolejowego. Odchyliła głowę na oparcie i rozpłakała się. Nawet na pogrzebie własnego brata nie czuła takiego smutku. Clark Daly, którego znała, utalentowany, mądry, słodki, wrażliwy, obiecujący i ambitny chłopak, mężczyzna, którego kochała, był dzisiaj równie martwy, jak Danny. Rudy Harper starał się nadać swojej prośbie swobodny ton, ale zdaniem Becka jej spełnienie nie było ani nieistotne, ani nieobowiązkowe. Chociaż szeryf starał się zachowywać niezobowiązująco, wezwanie Chrisa na komendę, aby „odpowiedział na kilka pytań" pachniało przesłuchaniem. Beck nie użył jednak tego terminu w rozmowie z Chrisem. Improwizując, dodał: - Najwyraźniej jest jeszcze kilka niewyjaśnionych szczegółów. - Dlaczego Rudy chce, żebym to ja je wyjaśniał? - Dowiemy się na miejscu. Beck nie zamierzał w ogóle wspominać o sprawie Huffowi, przynajmniej do czasu, gdy sam dowie się, o co chodzi. Na nieszczęście, kiedy wychodzili z biura, stary zastąpił im drogę. Tak jak poprzednio w rozmowie z Chrisem, Beck zbagatelizował prośbę szeryfa. - Jestem pewien, że to tylko formalność. Nie powinno nam to zabrać więcej niż pół godziny. - Co o tym myślisz? - spytał Huff. - Myślę, że Rudy próbuje zadowolić swojego nowego ambitnego zastępcę. Roześmieli się wszyscy trzej. Beck obiecał zaraz po powrocie wtajemniczyć Huffa w przebieg rozmowy z szeryfem. Wprowadzono ich do biura Rudego Harpera, a sądząc po oficjalnym zachowaniu szeryfa, sytuacja była jednak poważna. - Dziękuję za szybkie przybycie - przywitał ich oschle i zaprosił do zajęcia miejsc na krzesłach. Wayne Scott przesunął się i stanął za siedzącym przy biurku Rudym. Teraz obaj oficerowie mogli spoglądać prosto na Chrisa i Becka. Zanim jednak mieli szansę przemówić, Beck przypuścił atak: - Po pierwsze, chciałbym wiedzieć, w jakim charakterze tu jestem. - Charakterze? Zaskoczenie Scotta wydawało się nieszczere i Beck natychmiast nabrał podejrzeń. - Czy jestem tutaj po to, aby odpowiedzieć na kilka pytań, czy też występuję jako adwokat Chrisa, a może... - Adwokat? - wtrącił Chris. - Dlaczego niby miałbym go potrzebować? Spojrzeniem Beck kazał mu się zamknąć. - Pytam jeszcze raz, dlaczego mnie tu wezwano? Jestem podejrzany o popełnienie przestępstwa? W takim wypadku muszę zażądać obecności mojego własnego adwokata. - Uspokój się, Beck - roześmiał się nerwowo Rudy, - Wyciągasz zbyt pochopne wnioski. Nie musimy z tego robić oficjalnej rozmowy. - Obawiam się, że jednak musimy, szeryfie. Zanim zaczniemy na dobre, chciałbym poznać prawdziwy powód naszego spotkania oraz naturę pytań, jakie zamierzacie zadać Chrisowi. Chodzi jedynie o uzupełnienie szczegółów związanych z samobójstwem Danny'ego, czy też macie jakiś powód, aby podejrzewać, że jego śmierć była zabójstwem? - Po prostu kilka rzeczy się nam nie sumuje. - Scott unikał bezpośredniej odpowiedzi. - Sądzimy, że pan Hoyle pomoże nam wyjaśnić pewne nieścisłości. Beck spojrzał na Chrisa, który z obojętnością wzruszył ramionami. - Nie mam nic do ukrycia - powiedział. - W porządku - rzucił Beck w stronę Scotta. - Zacznij zadawać pytania, ale uprzedzam, że w każdej chwili mogę poinstruować mojego klienta, aby nie odpowiadał. - Zgoda. - Scott zajrzał do małego kołonotatnika. - Jak często odwiedzał pan domek rybacki w towarzystwie zmarłego, panie Hoyle? - Nie wiem. Danny i ja żyliśmy własnym życiem. Ostatni użytkownik domku miał za zadanie sprzątnąć, zgasić światła i uzupełnić zapasy. Piwo, papier toaletowy i różne inne potrzebne drobiazgi. Taka była umowa. Trudno mi powiedzieć, kiedy przebywał tam ktoś inny niż ja. - Spojrzał na Rudego. - Czy to ważne? - Możliwe - odparł szeryf, wzruszając ramionami. - Czy Danny często wędkował? - Nie mam pojęcia. - Dziś rano twoja siostra powiedziała... - Moja siostra? Sprowadziliście mnie tutaj, żeby potwierdzić albo zaprzeczyć czemuś, co powiedziała wam Sayre? Co to było? Beck uniósł dłoń, uciszając Chrisa, a potem zapytał detektywa: - Naprawdę chcecie oprzeć śledztwo na wskazówkach kogoś, kto nie mieszka w Destiny od ponad dziesięciu lat i przez cały ten czas nie zamienił słowa z żadnym członkiem swojej rodziny? - Panna Lynch powiedziała dziś szeryfowi Harperowi, że Danny nienawidził wędkowania. Tak brzmiały dokładnie jej słowa, nie mylę się, szeryfie? Powiedziała „nienawidził". - Tak jest. Chris spojrzał na Becka i wybuchnął śmiechem. - Co oni sugerują? - zapytał. - Że ktoś rozwalił Danny'emu mózg dlatego, że ten nienawidził wędkować? - To nie jest śmieszne - rzekł ostro Scott. - Naprawdę? - Chris spojrzał na niego zimno. - Osobiście uważam, że jesteście niezłymi komediantami. - Co robił Danny w domku rybackim, skoro nienawidził łowienia ryb? Czy to właśnie staracie się ustalić? - Beck, usiłował nadać rozmowie nieco lepszą atmosferę. - Tak jest. - Scott, który wciąż próbował się pozbierać po obeldze Chrisa, popatrzył na niego wyczekująco. - Skąd mam to, do diabła, wiedzieć? - odparł Chris. - Może postanowił, że spróbuje jeszcze raz? A może w ogóle nie myślał o rybach. Może poszedł się tam pomodlić. Albo przespać. Albo masturbować. Albo zrobić to, co dokładnie zrobił, czyli strzelić sobie w łeb. Domek rybacki oferował mu odosobnienie. - Na pomoście znaleźliśmy sprzęt wędkarski. - No i wszystko jasne, - Chris leniwie machnął ręką. - Danny spróbował po raz ostatni wędkowania, przetestował swoją niechęć do tej czynności. - Bez przynęty? Wędka, kołowrotek były na pomoście, ale brakowało przynęty. Chris spojrzał po kolei na każdego z obecnych i uniósł ramiona w geście poddania. - Nie mogę wam pomóc. - Wszystko wygląda, jakby zostało zaaranżowane - ciągnął Scott. - Tak jakby ktoś chciał, byśmy uwierzyli, że Danny poszedł łowić ryby, ale zmienił zdanie i zamiast tego odebrał sobie życie. Chris pstryknął palcami. - Myślę, że jest pan na tropie, detektywie Scott. Danny zapomniał kupić przynętę i z tej frustracji strzelił sobie w łeb. - Chris! Gdyby szeryf Harper nie zganił go za tę uwagę, zrobiłby to Beck. Sarkazm Chrisa był nie na miejscu, a już zdecydowanie nie pomagał w rozmowie z detektywem. - Przepraszam - powiedział Chris, wydawało się, że szczerze. - Nie chciałem obrazić mojego brata, ale zadajecie mi idiotyczne pytania. To oczywiste, dlaczego Danny znalazł się w domku rybackim. Poszedł tam, żeby się zabić, i udało mu się osiągnąć ten cel. Coś jeszcze? - spytał, utkwiwszy spojrzenie czarnych oczu w Scotcie. - Kiedy widział go pan po raz ostatni? - W sobotę, w klubie. Rano zagraliśmy kilka setów tenisa. Przerwaliśmy około południa, z powodu upału. Ja zostałem na basenie, a Danny opuścił klub zaraz po zakończeniu meczu. - Nie widział go pan w niedzielę? - Chris już odpowiedział na pana pytanie - wtrącił Beck. - Po raz ostatni widział Danny'ego w sobotę rano i rozstał się z nim około południa. - Gdzie był pan w niedzielę? - spytał Scott Chrisa. - W domu. Cały dzień. Spałem do późna, a potem trochę się byczyłem. Czytałem „Times-Picayune". Po południu pojawił się Beck i oglądaliśmy mecz Bravesów w telewizji. Nasza gospodyni może poświadczyć moje słowa. Czy to wszystko konieczne? - spytał nagle szeryfa. - O co w tym wszystkim chodzi, Rudy? - Ja też chciałbym to wiedzieć - dodał Beck. - Zrób nam przyjemność i odpowiedz jeszcze na kilka pytań, dobrze? - poprosił Rudy. - Pospiesz się, Wayne. Detektyw ponownie zerknął do swojego notatnika, ale Beck wiedział, że to tylko gra. Scott doskonale wiedział, o co chce zapytać. - Gdzie był pan w sobotę wieczorem? - A co to za różnica? - rzucił Chris niecierpliwie. - Danny'ego nie było ze mną. - Gdzie pan był? - powtórzył Scott. Chris mierzył się wzrokiem z detektywem, kiwając się lekko na krześle. Był wyraźnie wściekły, ponieważ musiał odpowiadać na pytania kogoś, kogo uważał za gorszego od siebie. W końcu odparł sucho: - Odwiedziłem nowy klub w Breaux Bridge. Mają tam świetną kapelę i apetyczne kelnerki. Powinien pan spróbować, detektywie. Ja stawiam. Oferta nie zrobiła wrażenia na Scotcie. - Czy pali pan papierosy, panie Hoyle? - Nie nałogowo. Czasem, kiedy jestem na imprezie. - Czy palił pan w sobotę wieczorem w nowym klubie w Breaux Bridge? - Nie usłyszycie od niego ani słowa więcej, dopóki się nie dowiem, do czego to wszystko zmierza - wtrącił się Beck, zanim Chris miał szansę odpowiedzieć na pytanie. Scott spojrzał na Rudego Harpera, którego obwisła psia twarz jakby się wydłużyła o dodatkowe kilka centymetrów, odkąd rozpoczęło się przesłuchanie. Z widocznym ociąganiem otworzył jedną z szuflad i wyjął brązową torebkę papierową, taką, jakich używa się do zbierania materiałów dowodowych. Wręczył ją detektywowi, który otworzył ją ostrożnie i wytrząsnął zawartość na biurko Rudego. 12 - Beck... - Dopiero, kiedy stąd wyjdziemy. - Ale to jest... - Dopiero kiedy stąd wyjdziemy - powtórzył Beck z naciskiem. Ignorując zdumione spojrzenia urzędników, popchnął Chrisa korytarzem, przez poczekalnię i wyprowadził z posterunku. Nie pozwolił mu się odezwać, dopóki nie znaleźli się wewnątrz jego pikapu, nagrzanego niczym piec. Uruchomił silnik, ustawił klimatyzację na maksimum i spojrzał na przyjaciela, który od kilku chwil stał się podejrzanym o zabójstwo. - Mów. - Nie mam nic do powiedzenia - odparł Chris z niezwykłym spokojem. - Tak jak zeznałem wcześniej Rudemu i temu... temu detektywowi - ostatnie słowa wymówił jak przekleństwo. - Bez względu na to, co znaleźli w domku rybackim, nie mogą tego ze mną powiązać. Nie było mnie tam w niedzielę. Selma wie, że przez cały dzień nie wychyliłem nosa z domu. Sam byłeś ze mną przez kilka godzin. Nie widziałem się z Dannym ani nie zamieniłem z nim słowa od soboty rano, kiedy byliśmy razem w klubie. - Gdzie słyszano, jak kłóciliście się dosyć ostro. - Sprzeczaliśmy się o aut. Powiedz mi, kto się nie kłóci o punkty w tenisie? Jezu! - On też. - Co? Ach. - Chris skierował podmuch z otworów wentylacyjnych prosto na siebie, delektując się chłodniejszym powietrzem. - No dobrze. Danny uważał, że popełniłem bluźnierstwo, bo powiedziałem kilka uwłaczających zdań o jego świątobliwym Kościele. Był moim bratem, a ja uznałem, że kroczy niewłaściwą ścieżką. Miałem prawo do własnej opinii. - I do wyszydzania? Chris westchnął. Huff chciał, żebym wybadał Danny'ego, przywołał go do rozsądku, spróbował zawrócić z dotychczasowej drogi, Jeżeli byłem nieco sarkastyczny... - Świadkowie, o których wspomniał Scott, mówią, że wsiadłeś na niego dosyć ostro. No więc, jak to było? - Nie pamiętam dokładnie, co powiedziałem. - „Nie pamiętam dokładnie, co powiedziałem" to niezbyt dobra linia obrony w sądzie, Chris. Chris spojrzał na niego ostro. - W sądzie? - Jeszcze nie zrozumiałeś? Próbują wyjaśnić twoją rolę w tym zamieszaniu i to tylko kwestia czasu, kiedy umieszczą cię na obrazku jako osobę, która pociągnęła za spust, posyłając Danny'ego do piekła. - To się nie stanie, ponieważ mnie tam nie było. Beck spojrzał na niego twardym wzrokiem. - Nie radzę kłamać w rozmowie ze mną, Chris. Jeśli zrobi się z tego prawdziwa afera, nie chcę pojawiających się znienacka żadnych niespodzianek. - To co mam zrobić? Przysięgnąć na wszystkie świętości, na „jak babcię kocham"? - W porządku. Żartuj sobie, ile chcesz. Chris przestał się uśmiechać z wyższością. - Posłuchaj, zdaję sobie sprawę, że jesteś teraz w prawniczym nastroju. Tak jak powiedział Huff, płacimy ci za to, żebyś martwił się za nas. Nie wiem jednak, co takiego jeszcze mam zrobić, by przekonać cię o mojej nieobecności w domku rybackim w zeszły weekend. Ostatnim razem byłem tam z tobą, kilka miesięcy temu. Danny'ego widziałem ostatni raz, gdy zmierzał w kierunku przebieralni w klubie, w niedzielne przedpołudnie. Strasznie się wkurzył po naszej kłótni o te jego religijne nonsensy. Był niezwykle czuły na punkcie krytykowania religii, a ja poczyniłem kilka niewybrednych uwag na ten temat, więc owszem, wyszedł z klubu trochę najeżony. - A co z tobą? W jakim byłeś nastroju po waszym rozstaniu? Danny, zawsze bardzo uległy, nagle się postawił. Jak się wtedy poczułeś? - Przyznaję, zdenerwowało mnie to, że Danny zrobił z siebie idiotę na oczach tych wszystkich sekciarzy. Wielu z nich pracuje dla nas. Nie powinni sobie pomyśleć, że jesteśmy mięczakami, czy chodzi o Boga, czy o cokolwiek. Byłem zły. Żeby się uspokoić, przepłynąłem parę basenów, a potem odwiedziłem Lilę, gdy tylko zadzwoniła, że jest sama w domu. Resztę popołudnia spędziłem między jej mocnymi udami. To niesamowite, jak wiele frustracji mija, kiedy uprawia się seks z tak ostrą i gwałtowną partnerką, jak Lila. Jej wyobraźnia nie zna granic. - Oszczędź mi szczegółów. - Twoja strata, przyjacielu. W każdym razie, wyszedłem od niej około piątej, przebrałem się w domu i pojechałem do Breaux Bridge. To wszystko. Nie mam nic więcej do dodania. - Rozłożył ręce, unosząc dłonie i spojrzał na Becka błagalnie. - Poza tym, podaj mi chociaż jeden dobry powód, dla którego chciałbym zabić Danny'ego. - To akurat będzie działało na naszą korzyść - odparł Beck. - Brak motywu. Mimo wszystko, próbują cię wmieszać w tę sprawę i ten młody gorliwy detektyw na pewno szuka sposobu. Jeżeli jest coś, o czym nie wiem. - Nie ma. - Lepiej powiedz mi teraz, Chris. Nie kłam. Muszę wiedzieć, czy mam zwerbować dobrego prawnika, przekupić jakiegoś obrońcę wyspecjalizowanego w sprawach kryminalnych? - Nie. Zadzwoniła komórka Becka. Sprawdził numer na wyświetlaczu. - To Huff. Chris zakrył oczy dłońmi. - Cholera. Beck odebrał: - Witaj, Huff. Już ruszamy z powrotem. Powinniśmy się pojawić za pięć minut. Chcesz koktajl? Możemy wstąpić po drodze do Dairy Queen. Jesteś pewien? W porządku. Tak, opowiem ci wszystko zaraz po przyjeździe. - Rozłączył się i spojrzał na Chrisa. - Jedziemy prosto do pracy. Huff na nas czeka. - Ile powinniśmy mu powiedzieć? - Wszystko. Jeżeli tego nie zrobimy, wydobędzie resztę od Rudego. Oczywiście za plecami Wayne'a Scotta. - To kolejna rzecz, która będzie działała na moją korzyść. Stary poczciwy Rudy Harper. Nie wpakuje mnie w to sfingowane morderstwo. Sayre nie wróciła do Nowego Orleanu. Po wizycie w odlewni, rozmowie z Clarkiem i ataku płaczu była wyczerpana fizycznie i psychicznie. Dwugodzinna jazda samochodem, a potem niewygodna podróż samolotem rejsowym wzbudzały w niej teraz wyłącznie niechęć. Jeden z jej klientów w San Francisco był prezesem firmy czarterowej. Był jej winien przysługę za ekspresowe udekorowanie domu na Russian Hill. Gdy zadzwoniła do niego, wysłuchał jej ze zrozumieniem i poprosił o pięć minut na poczynienie niezbędnych przygotowań. Oddzwonił po czterech. - Na szczęście mamy w Houston wolny samolot. Już po ciebie leci. - Czy miejscowe lotnisko będzie mogło przyjąć prywatny odrzutowiec? - To pierwsza rzecz, jaką sprawdziłem. W Destiny jest spora firma, zdaje się, że produkują metalowe rury. Mają firmowy odrzutowiec. Sayre przypomniała sobie, że Beck o tym wspominał. Nie powiedziała swojemu rozmówcy, że jest udziałowcem tej „sporej firmy". - Zostaw kluczyki od samochodu obsłudze lotnika - ciągnął. - Ktoś odbierze go później i odprowadzi do Nowego Orleanu. Sayre rzadko pozwalała sobie na takie królewskie traktowanie, ale było ją stać na luksus. Poza tym, warto było, jeżeli dzięki temu będzie mogła jak najszybciej wydostać się z Destiny. Postawiła wóz na parkingu dla wypożyczonych samochodów przed lotniskiem i wyciągnęła z tylnego siedzenia torbę podróżną. Gdy znalazła się w hali odlotów, podeszła do niej kobieta w średnim wieku. - Pani Lynch? - Tak. - Pani samolot właśnie ląduje, złociutka. Ma pani dla mnie kluczyki? Betonowa płyta lądowiska wydawała się rozgrzana do niemożliwości. Sayre ruszyła po niej w kierunku dystyngowanego siwego pilota, który wyszedł z kabiny małego, eleganckiego odrzutowca stojącego niecałe dwadzieścia metrów od budynku. - Pani Lynch? - Witam. - Będę miał przyjemność pilotować dla pani samolot podczas dzisiejszego rejsu. - Uścisnęli sobie dłonie. Już na pokładzie kapitan zaprezentował drugiego pilota, który pomachał Sayre z kokpitu. Następnie wskazał wyjścia awaryjne i barek z napojami i przekąskami. - Proszę się rozgościć. Sayre podziękowała mu i kapitan zniknął w kokpicie. Oparła głowę o chłodny skórzany zagłówek i zamknęła oczy. Odczuwała ulgę, że wraca do domu. Kilka minut później samolot rozpoczął kołowanie. Zanim dotarł na pas startowy, Sayre zdążyła już zapaść w drzemkę. Zamiast jednak zwiększyć obroty, silniki stopniowo wygasły. Sayre otworzyła oczy na widok kapitana wychodzącego z kokpitu. - Proszę o spokój, panno Lynch. Mamy mały kłopot, ale zajmę się tym i za chwilę będziemy startować - powiedział uprzejmie i ze spokojem, ale Sayre widziała, że w środku gotuje się ze złości. Podszedł do drzwi i odbezpieczywszy zamek, wypchnął je na zewnątrz i ruszył w dół po schodkach. - Co, do diabła, pan sobie wyobraża? - zapytał kogoś na zewnątrz. - Muszę się widzieć z pana pasażerką. Sayre odpięła pas i podeszła do drzwi. Kapitan stał zwrócony do niej plecami, piekląc się na Becka Merchanta, który najwyraźniej nic sobie z tego nie robił. - Usiłowałem przekonać panią w terminalu, żeby skontaktowała się z panem przez radio i zatrzymała was, ale odmówiła - wyjaśnił. - Powiedziała, że nie ma upoważnień. Nie wiedziałem, jak inaczej mógłbym przerwać start. Sayre zeszła w dół po schodkach. Widząc ją, Beck wskazał w kierunku swojego pikapu, stojącego na środku pasa startowego, dokładnie naprzeciwko odrzutowca. - Wsiadaj - rzucił. - Postradał pan rozum? - Huff miał atak serca. Beck spojrzał na swoją pasażerkę. - Nie jesteś ani trochę ciekawa, co się zdarzyło? Od kiedy zaciągnął ją do szoferki swojego wozu, nie odezwała się ani słowem. Teraz spojrzała na niego z beznamiętnym wyrazem twarzy. Przynajmniej jakoś zareagowała. - Huff był w swoim gabinecie - zaczął opowiadać Beck. - Sally, jego sekretarka, usłyszała krzyk. Pobiegła tam i zobaczyła, że leży na biurku, trzymając się za pierś. Jej błyskawiczna reakcja prawdopodobnie uratowała Huffowi życie. Natychmiast wepchnęła mu do ust tabletkę aspiryny i zadzwoniła po pogotowie. Chris i ja przybyliśmy do szpitala tuż po przyjeździe ambulansu. Czekaliśmy ponad pół godziny, chociaż wydawało się, że dłużej. Dopiero wtedy pozwolono Chrisowi zobaczyć się z ojcem i to tylko na pięć minut. Huff jest na oddziale intensywnej opieki. Powiedzieli, że próbowali ustabilizować jego stan. Był niezwykle poruszony i ciągle pytał o ciebie. Wysłano mnie, żebym cię odnalazł i sprowadził z powrotem. - Czy powiedzieli Chrisowi, jakie są rokowania? - Jeszcze nie. Nadal próbują ocenić rozmiar uszkodzeń. Mogę ci jedynie powiedzieć, że kiedy opuszczałem szpital, Huff żył. Poprosiłem Chrisa, by zadzwonił do mnie na komórkę, jeżeli coś się zmieni. Na razie tego nie zrobił. - Skąd wiedziałeś, gdzie mnie znaleźć? - Zadzwoniłem do firmy wypożyczającej samochody, do oddziału w Nowym Orleanie. Zapytałem, czy zwróciłaś już samochód. Powiedziano mi, że zamierzasz odlecieć z Destiny czarterem, samochód zostanie odstawiony na miejsce później. Przygnałem więc na lotnisko. Proponowałem ci przecież skorzystanie z firmowego odrzutowca - dodał po chwili milczenia. - A ja odmówiłam. Nie zamierzam korzystać z luksusów firmowego samolotu, gdy ta sama kompania nie może zapewnić odpowiednich rękawiczek swoim pracownikom, bo rzekomo są zbyt drogie. Ile mogą kosztować rękawiczki przemysłowe? - To nie jest moja działka. Spojrzała na niego potępiająco. - Jasne. Jesteś tylko ich chłopcem na posyłki. Pojawiasz się tam, gdzie trzeba odwalić brudną robotę. Mogłeś spowodować wypadek, wjeżdżając na pas startowy. - Kapitan już o tym wspomniał. - Ale jego słowa spłynęły po tobie jak woda po kaczce. Zrobiłeś to, bo wiedziałeś, że takie zachowanie ujdzie ci na sucho. Nie dziwię się, że tak dobrze rozumiesz się z członkami mojej rodziny Beck zacisnął dłonie na kierownicy. - Nie aprobujesz moich metod? Doskonale. Nie potrzeba mi twojej akceptacji. Mój pracodawca poprosił, abym cię odnalazł i sprowadził do szpitala, i to właśnie robię. - I zawsze będziesz robił to, co ci każą, Nieważne, czy to dobre, czy złe i czy może wyrządzić komuś krzywdę. - Spojrzała na niego z ukosa. - Zastanawiam się, jak daleko byś się dla nich posunął. Gdzie są twoje granice? Czy w ogóle istnieją? - Widzę, że już wyrobiłaś sobie o mnie złą opinię. - Dlaczego mi nie powiedziałeś wczoraj po obiedzie, że poszedłeś do domku rybackiego na prośbę szeryfa Harpera? - Miałem ci zepsuć zabawę? Przecież chciałaś o mnie myśleć wszystko, co najgorsze, dałem ci więc po temu sposobność. Sayre odwróciła wzroki zaczęła wyglądać przez okno od strony pasażera. Gniew emanował z niej jak żar z rozgrzanego asfaltu. Włosy błyszczały niczym płomienie w blasku rozpalonego słońca, skóra wydawała się rozpalona gorączką. Zapewne była gorąca w dotyku. Lepiej się nad tym nie zastanawiaj. Ta myśl wcale nie pomogła Beckowi. Od kiedy ujrzał Sayre, trudno mu było skoncentrować się na czymkolwiek innym. Wczoraj na cmentarzu, kiedy stanął twarzą w twarz z córką Huffa, z trudem ukrył zaskoczenie. Oczywiście widział jej zdjęcia, ale były zaledwie nikłym odzwierciedleniem rzeczywistości. Sayre robiła takie wrażenie, jakiego nigdy nie wywołały jej dwuwymiarowe fotografie. Pomyślał wtedy: To jest młodsza siostra Chrisa, o której słyszałem tyle szalonych opowieści? To jest ta femme fatale Destiny, Lolita, mała siostrzyczka z ciętym językiem i nieposkromionym temperamentem? Spodziewał się osoby wulgarnej i głośnej, ubierającej się wyzywająco, obnoszącej się ze swoją zmysłową figurą, a nie kobiety z wyszukanym gustem i nienagannym smakiem. Sayre sprawiała, że tak niedoceniana w dzisiejszych czasach elegancja stawała się czymś seksownym i uwodzicielskim. http://www.mirand-nazar.com.pl/media/ - Rozumiem... - powiedział jakby do siebie Mały książę. - Szkoda, że nie ma teraz przy mnie moich przyjaciół. Może umieliby coś doradzić... Mały Książę westchnął myśląc o Lisie, Pilocie oraz o Pijaku i Badaczu Łańcuchów. "Mogliby tylko ci powiedzieć, co zrobiliby na twoim miejscu, ale -jak prawdziwi przyjaciele - nie powiedzieliby, co ty masz zrobić..." -pomyślała Róża, a głośno powiedziała: - Mogłabym... - zaczęła powoli, jakby z wahaniem. Mały Książę domyślił się. - Co więc powiedziałby mi Pilot? - spytał szybko. Róża na moment stuliła płatki (jak to zwykle czyniła, kiedy zagłębiała się w sobie), a po chwili odrzekła: - Pilot uważa, że najpiękniejsze w życiu jest Nieznane i że najbardziej tęskni się za Nieznanym... - A Lis? - dopytywał się Mały Książę. Róża znowu na małą chwilę stuliła płatki. - Lisa spytałam akurat w chwili, kiedy skradał się do kurnika.

- On chyba tak naprawdę nie wstydzi się tego, że pije. - Nie? Więc czego się wstydzi? - spytał zaintrygowany Mały Książę. - Sądzę, iż najbardziej wstydzi się tego, że nie ma przyjaciela i sam nie umie być przyjacielem. Nawet dla samego siebie... Myślę, że oni wszyscy - Król, Próżny, Pijak i Bankier - nie mają przyjaciół i nie umieją być przyjaciółmi dla kogokolwiek. Dlatego wciąż myślą o sobie. Ciekawe, co by ci odpowiedzieli, gdybyś każdego z nich zapytał: "Czy chciałbyś i umiałbyś być przyjacielem?" Nie chcesz ich o to zapytać? Sprawdź Podobnie jak poprzednim razem, Mały Książę zastał Pijaka siedzącego w milczeniu przed baterią butelek pełnych i baterią butelek pustych. - Dzień dobry - powiedział ciepło i grzecznie Mały Książę. Pijak spojrzał na niego swym ponurym wzrokiem i w milczeniu, niemal niedostrzegalnie, skinął głową w odpowiedzi na powitanie. - Wciąż chcesz zapomnieć? - spytał Mały Książę. - Tak - odpowiedział Pijak po bardzo długiej chwili milczenia. - Czy umiałbyś być przyjacielem? - Mały Książę usiadł na ziemi obok Pijaka. Pijak popatrzył na Małego Księcia, po czym odparł: - A kto chciałby mieć pijaka za przyjaciela? - Ty sam - odpowiedział pogodnie Mały Książę. - Nie lubisz siebie? - Nie - niezmiennie ponuro odpowiadał Pijak. - Dlaczego? - dopytywał się Mały Książę.