okażesz się właśnie ty, bo twoje nazwisko wydawało się być z nim

46 szaleństwo. Mimo to ręka sama powędrowała do kieszeni, w której spoczywał pistolet. Milla zaczęła wstawać. Nie dała rady podnieść się nawet na kolana. Coś twardego i ciężkiego uderzyło ją w plecy, wbijając z powrotem w ziemię. Potem wydarzyło się kilka rzeczy tak szybko, że nie zdążyła zareagować. Jej nogi znalazły się w kleszczach cudzych silnych nóg uniemożliwiających jakikolwiek ruch. Szorstka dłoń zakryła jej usta i brutalnie szarpnęła głowę do tyłu, druga ręka napastnika, twarda niczym stal, zacisnęła się na gardle Milli. - Rusz się albo piśnij, a skręcę ci kark. Głos był zimny, przerażający. Słowa wypowiedziano tonem tak niskim, że z trudnością je dosłyszała, ale sens zrozumiała doskonale. Zresztą dłoń na jej gardle mówiła sama za siebie. Milla była przygwożdżona do ziemi, niezdolna do jakiejkolwiek obrony. Próbowała myśleć: wartownik? Czujka bandytów? Jeżeli tak było, to mógł już natrafić na Briana. Zdrowy rozsądek nakazywał wyeliminowanie mężczyzny w pierwszej kolejności. Może tak właśnie się stało? Może Brian leżał martwy po drugiej stronie http://www.psychologpiaseczno.pl/media/ 120 - Był w więzieniu, ale właśnie wyszedł. - W więzieniu? Dlaczego? - Z powodu pożaru. To on znalazł portfel w pogorzelisku w tartaku. Chase nie dowierzał. - To Willie, Chase. Willie Ventura to Buddy. Jest twoim bratem, jest moim bratem i... - Dość tego! - zagrzmiał. - Jaki portfel? - Portfel, który zdaniem wszystkich, również policji, należał do człowieka, z którym spotkałeś się tamtej nocy. Nikt nie wie, jakim cudem znalazł się u Williego. Jest teraz w domu z mamą i tatą. Mama dzwoniła. Jest tym wszystkim mocno wstrząśnięta. Wszystkim. - Jezu. - Zastępca szeryfa chce z tobą rozmawiać. Chyba niedługo się tu zjawi. Już przesłuchał Williego i nie wiem, czego się dowiedział. Nawet nie wiem, czy Willie był w tartaku tamtej nocy. Ale Wilson się dowie. Poskłada wszystko do kupy i będzie chciał usłyszeć od ciebie prawdę. Chase patrzył na nią długo i przenikliwie. Chociaż jego twarz nabrała innego, niemal groteskowego wyrazu, jego spojrzenie było pewne siebie i pobudzało tę sferę kobiecości, o której już dawno zapomniała. Prawie nie mogła oddychać. - Oczywiście, że usłyszy prawdę. Niby dlaczego miałbym go okłamywać? Dena przyglądała się mężowi i Williemu, którzy wysiadali z samochodu Reksa. Coś było nie tak. Domyśliła się tego, widząc, że Rex obrzucił dom nerwowym spojrzeniem, prowadząc Williego między klombami pełnymi białych i czerwonych begonii. Dena wzięła papierosa i starała się nie skrzywić, kiedy za Reksem wszedł do środka Willie. Miał spuszczoną głowę jak zbity szczeniak, koszulę i spodnie oblepione słomą i Bóg wie czym jeszcze. Jej wzrok padł na szary wór, który Willie trzymał w dużej ręce. - Doszedłem do wniosku, że najwyższy czas, żeby Willie wprowadził się do domu - oznajmił Rex. Tylko dobre maniery powstrzymały ją, żeby nie powiedzieć, co myśli. Pstryknęła zapalniczką i zapaliła papierosa. - Mamy dużo pokoi i... wiesz, Dena, w końcu powiedziałem Williemu prawdę, że nazywa się Buddy McKenzie i że jestem jego ojcem. - Jego kim? - Połknęła chmurę dymu i oczy zaszły jej łzami. Na pewno się przesłyszała. - Willie jest moim synem. - O mój Boże. - Wpatrywała się w upośledzonego chłopaka. - Ale jak... dlaczego? - Chyba śni. Na pewno coś jest nie tak... - Pamiętasz ten wypadek, kiedy Buddy McKenzie prawie się utopił? Pracowałaś u mnie. Lucretia jeszcze żyła i... - Ty... i Sunny mieliście dziecko? - przerwała mu, próbując poskładać w całość strzępy, informacji. - Buddy jest... - załamał jej się głos. Miała wrażenie, że zemdleje, ale oparła się o kredens. - Słuchaj, Rex, wiem, że to może okrutne, ale nie sądzę... żeby on mógł tutaj zamieszkać, jakby... jakby... To wykluczone. Ludzie będą gadać. Boże, jak ty to sobie wyobrażasz? Rex miał surowy wyraz twarzy. - Zaprowadzę Williego do jego pokoju, a potem porozmawiamy. Willie miał wypieki, gapił się w podłogę i przestępował z nogi na nogę. - Ja nie chcę sprawiać kłopotów, pani Buchanan. Naprawdę nie chcę. Może powinienem zostać nad stodołą... - Bzdura. - Rex klepnął go w plecy. - Dawny pokój Derricka od lat stoi pusty. Willie wykrzywił się i pokręcił głową. - Derrick. Jemu by się to nie spodobało. - Jakoś to przeżyje. - Rex uśmiechnął się do syna. Skierowali się w stronę tylnych schodów. Dena paliła nerwowo. Już widziała wszystko oczami wyobraźni. Słyszała, jak ludzie plotkują w mieście, zaczynając cichym szeptem, który przechodzi w szemranie. Wszyscy będą na nią patrzeć, ludzie z grzeczności będą zasłaniać uśmieszki, a z ich oczu będzie biła złośliwa radość, że Buchananowie w końcu dostali za swoje. Następny skandal. Kolejny ból. Dena wiedziała, że Rex miał romans z Sunny McKenzie. Że związek ten zaczął się za życia Lucretii i ciągnął się jeszcze długo po jej śmierci. Nie była jednak w stanie zrozumieć jego fascynacji półkrwi Indianką, w dodatku wróżbitką. Miała nadzieję, że kiedy się pobiorą, Rex porzuci kochankę. Wierzyła, że Rex dopuścił się niewierności tylko dlatego, że jego pierwsza żona była oziębłą suką, która nie była w stanie go zaspokoić. Ale po ślubie Rex jeszcze długo spotykał się z Sunny, aż w końcu Chase, w przypływie zdrowego rozsądku, oddał ją do zakładu. Tej wariatce udało się zniewolić Reksa. Pewnie posłużyła się czarną magią albo rytuałami voodoo. Potworność. Jednak Denie nie przyszło do głowy, że Rex ma z tą kobietą syna, mimo że kiedy urodził się Brig i odszedł od niej Frank, w mieście krążyło wiele plotek. Dena ich nie słuchała. Nie było wątpliwości, że Brig jest potomkiem McKenziech. Był bardzo podobny do ojca i starszego brata... ale teraz... W końcu zrozumiała. Przez lata błagała 121 Reksa, żeby pozbył się Williego, ale nie chciał o tym słyszeć. Dena tłumaczyła to wtedy filantropijnymi zapędami męża, a jednak chodziło o coś więcej. Zemdliło ją, gdy usłyszała kroki w pokoju na górze. Willie się wprowadza. Będzie z nimi mieszkał, jadł przy stole w jadalni, spał na górze i plątał się po domu. Wzdrygnęła się na samą myśl o tym. Ten chłopak jest nienormalny. Wszyscy o tym wiedzą. Wszyscy z wyjątkiem Reksa. W mieście zaraz zacznie huczeć. Jakby tego było mało, Chase ma coś wspólnego z facetem, który zginął w pożarze. Na dodatek Derrick jest alkoholikiem, a Felicity jędzą. A żeby było jeszcze lepiej. Sunny McKenzie zaginęła. Dena zaciągnęła się papierosem. Próbowała się uspokoić. Wypuściła chmurę dymu. Poradzi sobie. Poradzi. Sięgnęła po słuchawkę i wykręciła numer córki. Cassidy znalazła Williego w stajni. Ciężko pracował. Pot zmoczył rękawy i mankiety jego koszuli. Uśmiechnął się do niej blado. Weszła do środka. - Cześć, Willie. - Dawno cię tu nie było. - Bardzo dawno - przyznała, przyglądając się koniom, które zanurzały aksamitne nozdrza w sianie. Rżenie koni, unoszący się kurz i znajomy zapach końskiej skóry, gnoju, potu i suchego siana przywiodły na pamięć wspomnienia z młodości. - Dena po ciebie zadzwoniła? - Tak. - Nie podoba jej się, że mieszkam w domu Derricka. - To nie jest dom Derricka. - Jego pokój. - Willie wzdrygnął się i wziął się z powrotem za przerzucanie siana. Zbliżyła się i dotknęła czarnego końskiego nosa. Koń parsknął i zarzucił łbem. Jego ciemne oczy błysnęły niczym ognie. - Powinienem zostać tu, z końmi. - Bardziej ci się podobało? Pokiwał głową i popatrzył na nią o sekundę dłużej niż wypadało, po czym wrócił do pracy. Pamiętała, że często się gapił. Na nią. Na Angie. - Jestem pewna, że tata zastanowi się nad tym. On po prostu chce, żebyś był szczęśliwy. - A Denie by ulżyło. Cassidy mało uszy nie pękły, kiedy matka zadzwoniła do niej rozhisteryzowana, bo okazało się, że Willie będzie z nimi mieszkał. - Derrickowi się nie spodoba, że mieszkam w jego pokoju. Uhu. - Zagryzł wargę. - Derrick się wyprowadził dawno temu. Mieszka z Felicity i córkami po drugiej stronie posiadłości. Nic ci nie zrobi. Willie nie był przekonany. Cassidy oparła się o belkę wspornikową. - Znalazłeś portfel w popiołach w tartaku. Willie jeszcze mocniej zagryzł wargę i nadział na widły porcję siana. - Czyj to był portfel? - Ja go nie ukradłem. - Wiem, ale do kogoś przecież należał. Willie popatrzył na podłogę. Jego oczy były niespokojne. Błądził wzrokiem po zakurzonej posadzce, jakby śledził biegające szczury. - Czyj to był portfel? - Mężczyzny. - Jakiego mężczyzny? - Mówią na niego nieznajomy. - Tego, który umarł w pożarze? Willie pokiwał głową, odwrócił się od Cassidy i odwiesił widły na ścianę, obok łopaty. Konie kręciły się i żuły siano, szczerzyły zęby i głośno parskały. W stajni było gorąco. Przy oknach latały muchy. Pod krokwiami, przy swoich delikatnych gniazdach uwijały się osy. Serce Cassidy biło mocno, była pewna, że Willie je słyszy. Obiema rękami przeczesała włosy, oparła się o ścianę i zamrugała oczami. - Wiesz, kim był ten mężczyzna, prawda? - spytała szeptem. Willie potrząsnął przecząco głową tak gwałtownie, że ślina kapnęła mu z ust. - Wiesz. - Nie! Podeszła do niego powoli. - Willie? Poruszał szczęką. Wytrzeszczył oczy. - To nie był nikt stąd i to nie był Brig. Przysięgam na Boga, Cassidy, to nie był Brig. 122 Rozpacz zacisnęła jej na sercu zimne macki. - Nie pytałam cię, czy to był Brig. - Wszystko jej się trzęsło w środku. Willie wybiegł ze stajni. Słońce mocno prażyło. Od ziemi bił skwar, którego nie łagodził nawet najmniejszy powiew wiatru. Willie wybiegł przez furtkę na zakole strumyka Lost Dog, ku wierzbom, gdzie bawiła się jako dziecko, gdzie przyłapała Derricka z czarnowłosą dziewczyną, gdzie wśród kołyszących się gałęzi znalazł ją Brig. Usiadł na płaskim kamieniu i wpatrywał się w cienki strumień wody, który spływał w suchym jak pieprz wąwozie. Poczuł, że Cassidy stoi za nim, ale nie odwrócił się. - To się stało tutaj. Przy tym strumieniu. - Powiedział nagle zdławionym głosem. - To dlatego ogłupiałem. - Nie jesteś... - Jestem! Wiem, co o mnie mówią. Głupi jak but... półgłówek... porąbany jak kilo gwoździ bez łebka... stuknięty sukinsyn... idiota. Wiem, Cassidy. Poczuła głęboko w sercu ból. Dotknęła jego ramienia, ale strząsnął jej rękę. - Wiesz, że jestem twoją siostrą? - Nie rozumiem. - Mamy tego samego ojca. - Jestem za głupi, żeby to zrozumieć. - To... tak jak z końmi, Willie. Wiesz, że jeden ogier może być z różnymi klaczami i... - Ludzie to nie konie, Cassidy! Aż tak głupi nie jestem! - Nieważne. Nie wierz we wszystko, co mówią ludzie. To oni są głupi. Przyklęknęła przy nim. Pociągnął głośno nosem. Miał czerwone oczy i cały czas mrugał, ale nie płakał. Już dawno temu nauczył się skrywać emocje. - Opowiedz mi o Brigu. Dlaczego był tam z Chase’em? Willie potrząsnął głową. - Nie wiem. - Ale go widziałeś? - Ja... byłem w szopie. - Z trudem przełknął ślinę. - Widziałem Chase’a i jakiegoś mężczyznę. - Briga? Potarł mocno nos, jakby ten ruch pomagał mu się skoncentrować. Pisnął. - Było ciemno. - Ale go widziałeś. Willie przestał się ruszać i myślał. - Co tam robiłeś? - Patrzyłem. - Na co? - Nie wiem. - Odwrócił się do niej twarzą. - Zawsze patrzę. Patrzę na ciebie. Na Chase’a. Patrzyłem na Angie. - Wstał, oparł się o pień drzewa i wskazał ręką w górę na najniższe gałęzie starego konaru. - Widzisz? To też widziałem. - Co? - Zmrużyła oczy w słońcu. Gałęzie kołysały się na wietrze. Cienie igrały na ziemi. Oczy Cassidy powoli oswoiły się ze światłem. Zobaczyła serce wyryte na pniu drzewa. W sercu wyżłobione było imię Angie. Cassidy przypomniała sobie, że pod tym drzewem rozmawiała z Brigiem, a on bawił się kozikiem. Z kołaczącym sercem zastanawiała się, czy to on wyrył imię jej siostry na pniu. - Nie wiedziałaś, że to tutaj jest, co? - Nie. Nigdy tego nie zauważyłam. - Bo nie patrzyłaś. - Co jeszcze widziałeś, Willie? Patrzył na nią nieruchomymi, błękitnymi oczami. Uśmiechnął się. Cassidy poczuła, że zerwał się wiatr. - Wszystko. Odwrócił się i ruszył w kierunku stajni. - Wszystko widziałem. Przez resztę popołudnia Cassidy pracowała nad artykułem. Pół tego czasu zajęło jej spławianie Billa Laszlo, który kilka razy dzwonił do niej do domu i dwa razy przygwoździł ją w redakcji. Teraz znowu ją dręczył. - Bez komentarza mi nie wystarczy - ostrzegł. - Nie mam nic więcej do powiedzenia. - Mimo że nasz nieznajomy przyjaciel umarł? - Przysiadł na brzegu jej biurka. - Przykro mi, że nie żyje. - Twój mąż nic nie powiedział. - Prawie nie może mówić. Ma szczękę w drutach. 123 - Trochę to niewygodne? - Powiedziałabym, że bolesne. - Co możesz powiedzieć o tym, że Sunny McKenzie zwiała z kliniki Northwest? - Była tam ze mną i bardzo się o nią martwię. Jeżeli ktoś ją zobaczy, powinien się ze mną skontaktować. Chyba tak napiszesz w swoim artykule, prawda? Gdzie należy zadzwonić, jakby się znalazła. Cmoknął i spojrzał w sufit. - Cassidy, olewasz mnie. - Nie mam nic więcej do powiedzenia. Podrapał się w ramię i zmarszczył czoło. - Byłem wobec ciebie nadto cierpliwy. Bo tak naprawdę jedziemy na tym samym wózku. - Na tym samym wózku? Zachowaj sobie tę gadkę dla kogoś, kto jeszcze jej nie słyszał. - Daj jej spokój, Laszlo - pośpieszyła z pomocą Selma, zanurzając rękę w torebce i wyjmując paczkę papierosów virginia slims. - Wiesz, że byłeś o wiele milszy, kiedy paliłeś? Wyjdziesz ze mną i z resztą brygady na dwór? - Zabijasz się. - Kiedyś przestanę. I może zacznę też biegać i mówić wszystkim, co powinni zrobić ze swoim życiem. - Może ja z tobą pójdę - rzuciła Cassidy. - Przecież ty nie palisz! - przeraził się Bill. - Jeszcze nie, ale może będę musiała zacząć, żebyś się ode mnie odczepił. - Odczepił? - Jego twarz nabrała zbolałego wyrazu. - Przecież wiesz, że to taka robota. Selma położyła sobie rękę na biodrze. Zwiewny materiał jej spódnicy zadarł się przed kolana. - Słuchajcie, muszę zapalić. Będziemy tu stać i się kłócić, czy wyjdziemy na dwór i się trochę pośmiejemy? Cassidy dobrze by zrobiło trochę śmiechu. A nawet bardzo dużo śmiechu. Od czasu pożaru żyła w ciągłym napięciu. Miała tak zszarpane nerwy, że nie mogła spać w nocy. Chwyciła torebkę, zostawiła włączony komputer i Billa mruczącego coś pod nosem i wyszła za Selma. Zatrzymały się przy automacie z napojami, wzięły dwie puszki coli i poszły dalej. Na dworze prażyło słońce. Kilku innych pracowników też zrobiło sobie przerwę. - Tłum uzależnionych od coca-coli i papierosów - podsumowała Selma i poczęstowała Cassidy papierosem. Cassidy pokręciła głową i pociągnęła łyk coli. - Nie czas wpadać w nowy nałóg. - Myślałam, że ty nie masz żadnych. - Selma zapaliła zapałkę i przytknęła ją do papierosa. - Mam, tylko się kryję.. - Nie mów Billowi. Napisze o wszystkim w następnym wydaniu. - I trzaśnie mi kazanie. - Amen. - Selma się roześmiała. Podeszli do nich inni pracownicy i rozmowa zeszła na temat najbliższych wyborów, koszykówki, problemów małżeńskich i uciech życia w stanie wolnym. Oczywiście nie dało się uniknąć spekulacji na temat pożaru. Wrócili do pracy. Bill zarzucił swoje dochodzenie i Cassidy mogła w spokoju dokończyć dwa artykuły - jeden o nowych funduszach dla szkół, a drugi o jednym z kandydatów na gubernatora. Szybko wyszła z redakcji, zadowolona, że wieczór spędzi w domu. Nie cieszyło ją tylko, że zobaczy Chase’a. Na samą myśl o tym zrobiło jej się niedobrze. Jak długo jeszcze wytrzyma tę maskaradę? Ile czasu wytrzymają razem? Miała nadzieję, że ich małżeństwo się utrzyma, przynajmniej do czasu, kiedy Chase dojdzie do siebie, wyjaśni się tajemnica pożaru, a ona pozbędzie się złudzeń, że ich związek ma jeszcze szansę. Czy w ogóle kiedyś miał? Czy oni się kiedyś naprawdę kochali? W głębi duszy pragnęła być jego żoną, ale przypomniała sobie ostatnią kłótnię, na którą zanosiło się od dawna, i która wybuchła w dzień pożaru. Wiedziała, że podział firmy jest tylko kwestią czasu. A co potem? Wsiadła do jeepa, opuściła szyby i ruszyła. Przyszłość jawiła jej się jako droga przez pustynię, nie kończąca się, prowadząca w nieznane, złuda, fatamorgana, samotna autostrada wijąca się jak wstęga. Przestań - skarciła samą siebie. Nie może się tak zachowywać. Jak ckliwa idiotka. Musi znaleźć odpowiedzi. Poznać przyczynę pożaru. Tego i poprzedniego. I czy tego chce, czy nie, pomoże jej w tym człowiek, z którym musi sobie poradzić. Najwyższy czas porozmawiać z mężem. 18 Chase’a nie było w domu. Wołała go i szukała we wszystkich pokojach. Serce biło jej coraz mocniej, bo odpowiadała jej głucha cisza. W domu słychać było tylko odgłos włączonej lodówki, tykanie zegara i cichy brzęk klimatyzacji. Pustka. Jej kroki dudniły po posadzce i drewnianej podłodze. Ucichły, gdy weszła na dywan. Nie było kul. Otworzyła szafę i zobaczyła, że rzeczy Chase’a są poskładane i powieszone tak jak zwykle. Więc nie był na tyle głupi, żeby się wyprowadzić. Ale w takim razie, gdzie jest? Jego zielony jaguar stał w garażu. Ciężarówka spłonęła w tartaku. Poszła z powrotem do gabinetu, chcąc znaleźć jakąś wiadomość albo wskazówkę. Wyjrzała przez okno i 124 zobaczyła Chase’a, opierającego się o kamień w cieniu orzecha włoskiego przy stawie, który wykopał w drugim roku ich życia w nowym domu. Wyszedł ze szpitala zaledwie dobę temu, zażywał silne środki przeciwbólowe i chociaż mógł się poruszać o kulach, był od niej prawie całkowicie zależny. Nie mógł znieść tej sytuacji. Za każdym razem, gdy się do niego odzywała, widziała w jego zdrowym oku złość. Pod maską zawziętości, kryły się jednak inne uczucia, palące i elektryzujące, nad którymi żadne z nich wolało się nie zastanawiać. Słońce zaczynało zachodzić. Chase był chyba spokojniejszy. Pomyślała, żeby lepiej nie zawracać mu głowy, przygotować kolację i poczekać, aż wróci. Postanowiła jednak pójść do niego. Może czas zaleczy stare rany. W uszach cały czas pobrzmiewała jej kłótnia sprzed pożaru. - Nigdy mnie nie kochałeś - zarzuciła mu ze łzami w oczach. - Poślubiłeś mnie tylko po to, żeby stać się... częścią imperium ojca. - A ty za mnie wyszłaś dlatego, że jestem podobny do Briga. - Nieprawda. - Tak? - prychnął. Jego wielka dłoń zacisnęła się na klapach jej kurtki. - Wyszłam za ciebie, bo byłam przekonana, że cię kocham. Bo chciałam założyć rodzinę i mieć dzieci. Ale ty myślałeś tylko o tym, żeby tu wrócić i udowodnić, że jesteś tak samo dobry jak bogacze. Pokazać, jaki jesteś mądry. I udało ci się, prawda? Przekonałeś nawet mojego ojca. Osiągnąłeś to, co chciałeś, Chase. Masz to, o czym zawsze marzyłeś - kupę forsy i część fortuny Buchananów. - A moją żoną jest jedna z najbogatszych kobiet w okręgu. - O to ci chodziło, prawda? Przez cały czas. To nie mnie chciałeś. - Zacisnęła pięści. Starała się zachować twarz i powstrzymać łzy. - Chodziło ci o moją pozycję i nazwisko. - Ty tego nie zrozumiesz, bo zawsze miałaś tyle forsy, że nie wiedziałaś, co z nią robić. Ja musiałem pracować na dwóch etatach, żeby pomóc stukniętej matce. Musiałem udawać, że nic mnie to nie obchodzi, choć uszy mi więdły od plotek o matce, bracie i ojcu, który pewnego nią po prostu się zawinął. - Dał upust złości i patrzył na nią oczami pełnymi bólu. - Chcesz się rozwieść? - Chcę, żebyśmy żyli. Nie musisz pracować po osiemdziesiąt godzin tygodniowo. Nie musisz wyjeżdżać w delegacje, które trwają tak sługo. Nie musisz mi niczego udowadniać. Ani mnie, ani temu miastu. - Ale po co? Żebym więcej nocy mógł spędzać w domu? Żebyśmy mogli założyć rodzinę? - Tak. Sądzę... - To byłby błąd, Cassidy. Nie chcę dzieci. Nigdy nie chciałem. Poczuła potworny ból w sercu. - Myślałam, że zmienisz zdanie. Mówiłeś, że to całkiem możliwe... - Przestań przekręcać moje słowa. Dzieciaki zrujnowały życie mojej matce. Dzieciaki zrujnowały życie twojemu ojcu. Dzieciaki to kłopoty. - I radość. - To nie wystarczy. Wpatrywała się w jego niebieskie oczy i w końcu zrozumiała. - Nie będziesz szczęśliwy, dopóki nie będziesz miał wszystkiego. Firmy. Filii. Posiadłości. - Szacunku, do cholery! Nie rozumiesz? Tylko tego chcę i tego zawsze pragnąłem. Sprzedałbym to wszystko, gdybym za to mógł kupić odrobinę szacunku. - I myślałeś, że go kupisz, żeniąc się z właściwą kobietą... - Wiem, że tak jest. Wszystkie jej marzenia legły w gruzach. Nagle z wyobrażeń, których tak naiwnie i mocno się trzymała, nie zostało nic. - Więc chcę rozwodu, Chase. - Po moim trupie. - Ale... - Posłuchaj, Cassidy - zagroził jej. Wyszła mu żyła na skroni. - Posłuchaj uważnie. Nigdy ci nie dam rozwodu, a jeżeli będziesz chciała mnie zostawić, zrobię wszystko, żeby cię powstrzymać. Zatrudnię prawników, detektywów, zrobię wszystko, co będzie trzeba. Postaram się o to, żebyś została z niczym, jeżeli ode mnie odejdziesz. Wzdrygnęła się na samą myśl o tym. Jej twarz wykrzywiła się z bólu. - Dlaczego? Żyła pulsowała mu ze złości. - Dlatego, że, możesz mi nie wierzyć, kocham cię i wolałbym umrzeć niż cię stracić. - Przeraził ją ogień w jego oczach, ale uwierzyła w to, co powiedział. A teraz chce rozwodu. I chce sprzedać swoje udziały w firmie. Całkowity zwrot w akcji. Dlaczego? Z powodu pożaru? Dlatego, że w końcu stawił czoło prawdzie i zrozumiał, że ich małżeństwo się nie zmieni? I to akurat wtedy, kiedy ona postanowiła spróbować jeszcze raz. Co za ironia. Chyba nigdy nie potrafili jednocześnie zdobyć się na wysiłek. 125

pokoju 323. Wewnątrz panował półmrok, ciężkie zasłony były zasunięte. Milla musiała włączyć światło. Pokój okazał się standardowym pomieszczeniem hotelowym, czystym i przyjemnym, ale zaprojektowanym bez polotu. Wielkie łóżko, dwudziestopięciocalowy telewizor wpuszczony w szafę, wygodny fotel z podnóżkiem, krzesło przy biurku. Drzwi przechodnie, łączące Sprawdź wszedł do pokoju, który dzielił z Brigiem i wyciągnął smoking zapakowany w folię. - To wielka chwila, mamo. Więc przestań gderać i życz mi powodzenia. - Zawsze ci tego życzę. Ale wizja... Oczy Chase’a spochmurniały, ale Sunny nie lekceważyła tak jak on swoich przepowiedni. Zacisnęła palce na jego rękach i trzymała go mocno, wbijając paznokcie w jego skórę jak zęby węża. Smoking zatrząsł się na wieszaku. - Posłuchaj, Chase. Nie lekceważ mnie. Pamiętasz, że widziałam wodę przed tym, jak Buddy... - Nie chcę słuchać tych bujd, mamo. - Odskoczył od niej, prostując się. Przeszył ją zjadliwym wzrokiem. - Znowu zaczynasz mówić jak wariatka. - Mówię tylko prawdę. - O Boże drogi. Wróżysz. Połowa z tych wróżb się nie sprawdza. Większość ludzi ma cię za wariatkę. - A ty? - Nie wiem. - Szczerość odbiła się na jego twarzy. - Nie chcę tak myśleć. - Więc mi uwierz, Chase. Stanie się tragedia. - Chyba że zrezygnuję z najlepszej w życiu okazji? - Tak. - Boże, ratuj. Odwiesił smoking na pręcie do wieszania ubrań i przeczesał dłońmi włosy. Był zdenerwowany. Sunny rozumiała jego emocje. Wyśmiewano go od lat, nazywano synem stukniętej indiańskiej dziwki, która nie potrafiła zatrzymać przy sobie męża albo oskarżano go, że jest maminsynkiem, a jego matka jest niespełna rozumu, a często też, że jest wysłannikiem diabła. Chase znalazł zdechłego kota przywieszonego do skrzynki pocztowej i sam go pochował, powstrzymując łzy, gdy wykopywał szpadlem ziemię. Zastanawiał się, dlaczego miał takiego pecha, że urodziła go taka dziwna kobieta. Sunny westchnęła głośno i wstała. Rozumiała, dlaczego zazdrościł bogatym pieniędzy; bo oni nie musieli tyrać tak jak on, żeby pomóc w utrzymaniu domu. Zaczął roznosić gazety, gdy miał zaledwie siedem lat, ustawiał kręgle na torze do gry, zanim wprowadzono automaty. Był za młody, żeby legalnie dostać pracę, więc skłamał tylko po to, żeby zarobić trochę więcej i został pomocnikiem kierowcy autobusu. W końcu zaczął pracować w tym samym tartaku, co jego ojciec, ale to Chase’owi nie wystarczało. Spał po trzy godziny na dobę między ośmio- lub dziesięciogodzinnymi zmianami. Dostawał najlepsze stopnie, doczekał się stypendium, a teraz kończył studia licencjackie. Od zimowego semestru miał zamiar iść na studia prawnicze. Sunny była z niego dumna. Był jej pierworodnym synem. Rozumiała doskonale, że poświęcił wszystko - dumę i życie towarzyskie, żeby wspiąć się wyżej. Musiał uczyć się kilka lat dłużej, bo poświęcił się dla niej. Czuła się z tego powodu trochę winna. Powinien zacząć samodzielne życie z jakąś porządną dziewczyną i założyć rodzinę. Siedział przy stole z posępną miną. Nawet ona, choć znała przyszłość, nie mogła mu odmówić tej odrobiny radości. - Tylko uważaj jutro. - Stanęła przy zlewie, odkręciła kran i nalała wody do szklanki. - Dopadnie mnie zły duch? - zakpił. - Mam nadzieję, że nie. - Wyjrzała przez małe okno i zagryzła dolną wargę. - Mam nadzieję, że się mylę. - A co z Brigiem? On też? - Nie zawracał sobie głowy, żeby ukryć sarkazm. - Któryś z was. Nie potrafię powiedzieć, który. Chase zaklął pod nosem. - Mamo... Wiedziała, co powie, zanim zdążył wyrzucić z siebie znienawidzone słowa. Położyła mu dłoń na ramieniu, żeby go uspokoić. - Nie pójdę do żadnego psychologa. Chcą mnóstwo pieniędzy i zazwyczaj mają więcej problemów niż ich pacjenci. - Są profesjonalistami. Oparła się biodrem o zlew i łyknęła wody ze szklanki. - To oni powinni przychodzić po radę do mnie. - Mówił ci ktoś kiedyś, że jesteś uparta? - Tylko bezczelny, przemądrzały syn, któremu się wydaje, że zostanie wziętym prawnikiem. Kąciki ust Chase’a unosiły się. Gdy się uśmiechał, był nieziemsko przystojny. - Mnie się nie wydaje, mamo. Ja to wiem. - Ja też, synu - odpowiedziała z dumą. - Ja też. Brig dodał gazu. Usłyszał długie i głośne wycie silnika harleya i dopiero wtedy zmienił bieg. Wiatr rozwiewał mu włosy i szumiał w uszach. Brig nisko pochylony patrzył na pola, które migały mu przed oczami. Od czasu bójki z Derrickiem udawało mu się go unikać, ale to nie będzie trwało wiecznie. Zobaczy go na tym 54 cholernym przyjęciu, a przecież będzie tam z Angie. To na pewno wkurzy jej starszego brata. Ojca zresztą też. Bobby i Jed też się wściekną. Od poniedziałku zostanie bez pracy i najprawdopodobniej będzie leczył złamany nos. Jednak gdy wyobraził sobie, że Jed Baker i Bobby Alonzo usiłują mu wlać, uśmiechnął się pobłażliwie. Niech spróbują. Ale co z Cassidy? Zacisnął zęby. Z nią będzie kłopot. Jest jeszcze dzieckiem. Trzpiotem. Nie ma nawet biustu. Ale nim zawładnęła. W najgorszy sposób. Nie tylko dlatego, że jest smukła i dobrze zbudowana, ma mały okrągły tyłeczek i szczupłą talię. Jest też sprytna i niepokorna, a to zawsze go pociągało. Zmrużył oczy na wietrze. Żałował, że jej dotknął i że ją pocałował, bo teraz jej pragnął. Straszliwie. A szanował ją na tyle, żeby trzymać ręce przy sobie. Zasługiwała na coś lepszego, niż on mógł jej dać. A Angie... Cóż, to zupełnie co innego. Ona się o to prosiła. Nie miał pojęcia, dlaczego. Nie ufał jej. Była z tych, co to potrafią owinąć sobie faceta wokół palca, a on nie miał zamiaru dać się na to nabrać. Ale cholernie dużo go kosztowało, żeby nie wziąć tego, co tak chętnie chciała mu dać. Ona też była piękna. Zabójczo piękna. Miała nieskazitelne ciało. Problem w tym, że o tym wiedziała. Brig nie należał do ludzi, którzy myślą o przyszłości. To zmartwienie zostawiał bratu. Pójdzie na to przeklęte przyjęcie tylko na chwilę, a potem się ulotni. Ale najpierw zatańczy z Cassidy Buchanan. Co go to obchodzi, że jest dzieckiem. Będzie ją trzymał w ramionach. A potem niech się dzieje, co chce. Na korytarzu przy pokoju Angie Cassidy usłyszała cichy szloch, stłumiony przez poduszkę i drzwi. Zapukała delikatnie. - Odejdź! - Angie pociągnęła głośno nosem. - Co się stało? - Cassidy nie miała pojęcia, dlaczego jej starsza siostra, która zawsze miała wszystko, płacze. - Zostaw mnie w spokoju. Cassidy zawahała się, wzięła głęboki oddech i przekręciła klamkę w drzwiach. Klamka nie drgnęła. - Przestań, Angie, wpuść mnie. - Mówię ci, żebyś sobie poszła! Boże, za co? Poczekaj chwilę. - Minutę później Angie stała boso w drzwiach. Była w szlafroku. Trzymała rękę na biodrze. Była zirytowana. - Czego chcesz? - Miała czerwone oczy i rozpaloną twarz. - Co się stało? - Nic. - Ale płakałaś... - Na miłość boską! - Chwyciła Cassidy za ramię, wciągnęła ją do środka i zatrzasnęła za nią drzwi. - Nie płakałam! - Przecież słyszałam. - Mam alergię... - Angie wzięła chusteczkę higieniczną z toaletki i wytarła oczy. - Nieprawda. Angie westchnęła i podeszła do okna, trzymając ręce na biodrach. - Nic się nie stało. - Jasne. - Dostanę okres, wiesz, jak to jest. A jutro to przyjęcie i w ogóle. Po prostu się denerwuję. - Czym? - Bo diabli wzięli zabawę. Wystarczy? - Wysmarkała nos teatralnie. - Dena i tata dowiedzieli się, że poprosiłam Briga, żeby poszedł ze mną do Caldwellów i podnieśli raban. Powiedzieli, że nie mogę z nim iść. A tata niby tak szanuje prostych ludzi. Tylko na pokaz jest dobroczynny. Wielkie gadki, a jak przyjdzie co do czego... Kupa gówna. - Jejku. - Cassidy współczuła siostrze, ale jej serce skakało z radości, że Brig nie pójdzie z Angie na przyjęcie. - To... to bardzo źle. - Tak? - Angie odwróciła się. Znowu miała oczy pełne łez. - Widziałam, jak się koło niego kręcisz. Sama jesteś w nim po uszy zakochana. Cassidy westchnęła. - Nie. Nie jestem. - Powiedz to komuś, kto ci uwierzy. - Pociągnęła głośno nosem, otarła łzy i zadarła dumnie głowę. - Ale to nic. - Wzruszyła ramionami. - Nieważne, co czujesz. Nie obchodzi mnie też, co myśli Dena i tata. Pójdę z Brigiem. - Zabiją cię. - Nie sądzę. - Oczy Angie pociemniały. Cassidy poczuła przedsmak grozy. Angie przełknęła głośno ślinę. Do jej oczu znowu nabiegły łzy. - Widzisz, Cassidy, tak naprawdę nie mam wyboru. - W jej głosie pobrzmiewała gorycz. - Brig i ja... - Potarła skroń drżącą dłonią, jakby próbując odegnać ból głowy. - Co: ty i Brig? - spytała Cassidy jakby z oddali. Serce łomotało jej rozpaczliwie, mijały sekundy, a Angie toczyła 55 przegraną bitwę ze łzami. Odkaszlnęła, zdobyła się na blady uśmiech i spojrzała siostrze prosto w oczy. - Brig i ja weźmiemy ślub. 8 Cassidy bolały stopy, dudniło jej w głowie i od wczoraj ją mdliło. Od kiedy Angie oświadczyła, że pobierze się z Brigiem. Brig i Angie małżeństwem? Nie! Nie! Nie! Nie uwierzy w to. To tylko wymysł Angie. Ale dlaczego płakała? - Będziesz się świetnie bawić - odezwała się Dena z przedniego siedzenia lincolna. Odwróciła się i uśmiechem próbowała dodać Cassidy otuchy. - Będzie mnóstwo chłopców i dziewczyn w twoim wieku. No już, przestań się dąsać. - Ja się nie... Dena zmarszczyła idealnie wyregulowane brwi. - Widzę przecież. Słuchaj, Cassidy. Wejdziesz tam i będziesz się świetnie bawić. Pamiętaj, że Sędzia i Geraldine mają to zauważyć. Rex podjechał do głównego wejścia ogromnego domu i podał kluczyki lokajowi. Cassidy ze strachem wysiadła z samochodu ojca. Marzyła, żeby znaleźć się gdziekolwiek indziej, tylko nie w posiadłości Caldwellów. Dwupiętrowy śnieżnobiały dom wyglądał jak przeniesiony z planu Przeminęło z wiatrem. Był najwierniejszą kopią Tary, jaką Cassidy w życiu widziała. W oknach wisiały długie zielone zasłony. Przez całą długość budynku ciągnął się szeroki ganek z werandą. Po kilku kominach z czerwonej cegły piął się bluszcz. Ogromny trawnik odgrodzony był rododendronami, azaliami i różami. W nocnym pachnącym powietrzu rozbrzmiewały stare piosenki i modne melodie. - Chodź, chodź - ponagliła Dena córkę. Matka pewnie myślała, że Angie jest z Felicity, ale Cassidy podejrzewała, że jej przyrodnia siostra jedzie na motorze z Brigiem, obejmując go w pasie ramionami, przyciskając policzek do jego pleców. Nie pobiorą się. To kolejne kłamstwo Angie! Miej więcej wiary. Wyprostowała ramiona i weszła za rodzicami do hallu. Murzyn w wykrochmalonej białej koszuli, czarnym garniturze, z bielutkimi zębami i z błyskiem w oczach, które jednak nie były promienne, zaprowadził ich na tyły domu, gdzie otwarte drzwi zapraszały gości do ogrodu. - Rex! - Sędzia przywitał starego kumpla. Ira Caldwell był postawnym mężczyzną. Miał wielki brzuch i kiedy nie kryła go sędziowska toga, musiał zapinać pasek na ostatnią dziurkę. Włosy miał rzadkie, a oczy głęboko osadzone. Uśmiechnął się szeroko. - Zastanawiałem się, kiedy się zjawicie. Dena... - Ścisnął rękę matki Cassidy, ujmując ją energicznie w swoje dłonie - Wyglądasz olśniewająco, jak zawsze. - Dena zarumieniła się i sięgnęła do torebki po złotą papierośnicę. - Jak zwykle mi pochlebiasz - powiedziała, biorąc do rąk papierosa. Sędzia błyskawicznie podał jej ogień. Zaśmiał się i zamknął złotą zapalniczkę. - A to kto? Dziewczęca Cassidy. W sukni nigdy bym cię nie rozpoznał. Ale się wystroiłaś. Boże, jesteś tak ładna jak twoja siostra. - Ładniejsza - sprostowała Dena, wypuszczając chmurę dymu w sufit. Cassidy chciała umrzeć. Nienawidziła, gdy porównywano ją z Angie, a przyjaciele rodziców robili to zawsze. Gdyby mogła, uciekłaby po wyłożonej marmurem podłodze. Może wymówi się bólem brzucha albo powie, że idzie się przejść po ogrodzie? Potem zadzwoni do rodziców i powie, że jest w domu. Co by jej zrobili? Wróciliby do domu i zaciągnęli ją z powrotem na przyjęcie? Raczej nie chcieliby wzbudzać sensacji. Nikt, nawet Jezus Chrystus we własnej osobie, jeśli byłby zaproszony, nie odważyłby się zakłócić miejscowego wydarzenia roku. Oznaczałoby to towarzyską śmierć. Cassidy niecierpliwiła się, że matka i ojciec tak długo rozmawiają. Mama sprawiła sobie kremową koronkową garsonkę, zmieniła odcień rudych włosów i błyskała nowym pierścionkiem z rubinem, który dostała od ojca. Paliła papierosy, śmiała się i flirtowała w skandaliczny sposób. - Gdzie dziewczynki? - spytała Dena, a Geraldine wzruszyła ramionami. Zmarszczki na jej twarzy się pogłębiły. - Felicity wspominała coś, że przyjedzie później, z Derrickiem. - Wyszedł z domu kilka godzin temu. - Uśmiech Reksa nieco zbladł. - Angie też. - Nie widziałam jej w ogóle. - Geraldine była zakłopotana, ale Cassidy wyczuła, że matka Felicity powiedziała to z zadowoleniem. Dziewczęta, chociaż były przyjaciółkami, rywalizowały ze sobą. Geraldine cieszyłaby się, gdyby Angie znalazła się w tarapatach. - Przyniosę drinki! - Sędzia poklepał Reksa po plecach. - Cassidy, przy basenie jest mnóstwo dzieciaków. Wszystkie dziewczyny oglądają się za chłopakami. - Mrugnął do niej okiem. Cassidy błagała matkę, żeby pozwoliła jej zostać w domu, ale Dena nie dała się uprosić. Zależało jej na tym, żeby Cassidy znalazła się w towarzystwie rówieśników. Dlatego była na tym cholernym przyjęciu dzisiaj wieczorem. Dena posunęła się nawet do tego, że kupiła Cassidy śmieszną suknię z białych 56 koronek, między którymi przeciągnięte były kolorowe tasiemki. Musiała ją założyć. Teraz, w tej paskudnej sukni, czuła się tak, jakby naśladowała którąś z idiotycznych lalek Barbie. To było kretyńskie. Udało jej się wymknąć spod oka rodziców. Wyszła na dwór. Rześkie wiejskie powietrze przesiąknięte było dymem z grilla. Na paleniskach, doglądanych przez wynajętych kucharzy, skwierczały żeberka i kurczaki, steki i kotlety wieprzowe. Na przenośnym barku przy schodach stały drinki. Przy stolikach pod parasolami siedziały kobiety. Paliły papierosy i plotkowały. Ich mężowie oblegali barek zastawiony drogimi alkoholami. Pod namiotem ozdobionym lampkami ustawiono stoły, na których znalazły się sałatki, desery i przystawki. Cassidy kątem oka obserwowała Bobby’ego i Jeda, którzy stali za namiotem. Co chwilę zerkali przez ramię, zanurzali ręce w kieszeniach i ukradkiem popijali z butelek. Mieli rozwiązane krawaty, oczy jak szparki i szukali zaczepki. - Dziś wieczorem. - Głos Jeda był ledwie słyszalny. - Poczekaj tylko, McKenzie. Dostaniesz za swoje. Serce Cassidy zamarło. - Nazbierało się temu bydlakowi - przytaknął mu Bobby i umilkł jakby się przestraszył, że ktoś może ich usłyszeć. Cassidy zbliżyła się do nich o krok. - Cassidy? - Odezwał się męski znajomy głos. Odwróciła się, pewna, że zobaczy Briga. Ale stał przed nią Chase McKenzie w smokingu. Podchodził do niej uśmiechając się. - Ty jesteś Cassidy Buchanan, prawda? A ja jestem... - Bratem Briga. Zaciął lekko usta. - Chase. - Wiem. - Ugryzła się w język, bo zauważyła, że chłopak nie był szczególnie zachwycony tym, że rozpoznała go tylko dlatego, że był podobny do brata. Rozumiała go, bo ona też nie lubiła, gdy porównywano ją z Angie. - Dobrze się bawisz? - Jego uwaga była skupiona tylko na niej. Oczy Chase’a były tak samo przenikliwie błękitne, jak brata. Był niemal tej samej postury. Ale miał bardziej subtelną urodę niż Brig. Tak twierdzili wszyscy, nawet jej matka. - Jak inni. Uśmiechnął się półgębkiem. - Nie odpowiedziałaś na moje pytanie. - Cóż... W końcu to wydarzenie sezonu. - Nie miała ochoty na pogawędkę. Czekała. Na Briga. - Nadal nie wiem: tak czy nie. - Pochylił się i wyszeptał: - Może nie wiesz, że za kilka lat będę najlepszym prawnikiem w historii tego stanu i nie pozwolę się nikomu zbyć. Nawet ładnej dziewczynie. - Ale ja nie składam zeznań, prawda? - A ja jeszcze nie jestem prawnikiem. - W jego oczach pojawiły się iskry. - Może zatańczymy? Zatkało ją. Tańczyć? Z Chase’em McKenziem? Na oczach całego świata? Spociła się i nie mogła myśleć. - Nie wiem...To znaczy, nie wiem czy mogę... - Chodź, będzie fajnie - nalegał. - Ale chyba z kimś przyszedłeś? - Ugryzła się w język, bo dotarło do niej, że właśnie mu wytknęła, że on sam nie dostał zaproszenia wypisanego złotymi literami. W jego oczach błysnęła złość. Nagle zrobił się całkiem podobny do Briga. Cassidy zaschło w gardle. Nie mogła sobie wyobrazić, że brat Briga miałby ją trzymać w ramionach. Chase był od niej o wiele starszy. Miał pewnie ze dwadzieścia pięć lat. Podrapał się w brodę z namysłem i przyglądał się jej, jakby była zagadką, którą usiłuje rozgryźć. - Moja para nie tańczy. - Dlaczego? - Jestem tu z córką pastora Spearsa. Jego zdaniem taniec jest rodzajem seksualnego rytuału czy coś w tym stylu. Podobno fokstrot jest grzechem mniejszego kalibru. Ale tańczących disco pozamykałby w więzieniu i wyrzucił klucz. - Chase wyszczerzył się do niej groźnie. Zaśmiała się. - To po co tu przyszedł? - Cassidy przemierzyła wzrokiem morze głów i zobaczyła pastora. Był w koloratce. Siedział przy stole z talerzem pieczonych żeberek i kolb kukurydzy. Po bakach spływały mu krople potu. Jadł łakomie, jakby przez ostatnie dni pościł. Obok niego siedziała żona, Earlene, i obserwowała ludzi. Wydęła usta z niesmakiem. W ogóle nie była umalowana. Włosy związane miała przy karku w kitkę. Swoją brązową garsonką i bluzką ze sztywnym białym kołnierzykiem chciała najwyraźniej skrytykować okazałe i błyszczące kreacje innych kobiet. Chase spojrzał tam, gdzie ona. - Wiesz, długo się nad tym zastanawiałem i doszedłem do wniosku, że wielebny pastor przychodzi tylko po to, żeby sobie popatrzeć na swoich wiernych. Obserwuje, ile piją, kto tańczy nie tylko z małżonkiem, kto z czego się śmieje i kto znika na szybki numerek. Założę się, że po przyjściu do domu robi notatki. Jutro wstanie rano, zje święty tost, czystą kawę i błogosławioną owsiankę i pójdzie do kościoła. Po drodze wepnie sobie w klapę kwiat róży, stanie za kazalnicą i palnie kazanie o ogniu piekielnym, potępieniu i karze za grzechy. 57 - To bez sensu. Po co miałby to robić? - Będzie miał pełne skarbony. Wszystkich będzie gryzło sumienie. I pewnie dzięki temu wpadnie mu trochę grosza do kieszeni. - Mówisz jak Brig. - Tak? - Uniósł mu się kącik ust. - Muszę to sprawdzić. Powiedz mi w końcu, Cassidy Buchanan, po co tu w ogóle przyszłaś? Żeby zobaczyć Briga! Żeby z nim porozmawiać. - Matka mi kazała. - To brzmi niewiele mądrzej od moich wynurzeń na temat starego Bartolomea Spearsa. Ja tu jestem dlatego, że to jest ważne wydarzenie w Prosperity. Pojawienie się tutaj jest właściwym towarzyskim zagraniem. - A czy to ważne? - Nie zdołała ukryć pogardy w głosie. - Tak. - Nagle poczuł się niezręcznie. - Jeśli czegoś bardzo pragniesz, dobrze jest tego posmakować. Ale ty nie masz takich problemów. Tobie nic nie brakuje... Tylko twojego brata..., pomyślała i zagryzła wargę. Jej perfumy już zdążyły wywietrzeć. Noc była parna. Księżyc zaczęły przesłaniać gęste, groźne chmury. - Może dla ciebie to jest tylko kolejne nudne przyjęcie, ale dla mnie jest to wspaniała okazja, którą mam zamiar wykorzystać. Nie daj się prosić, Cassidy. Zatańcz ze mną. Uśmiechnął się łagodnie i Cassidy dała się zaprowadzić na ceglane schody, które wiodły na miejsce koło basenu, gdzie przygotowano parkiet do tańców. Lampiony, podczepione na otaczających drzewach, odbijały się w wodzie na czerwono, żółto i zielono. Paliły się też pochodnie, które miały odciągnąć owady. Na parkiecie, na podwyższeniu, ustawiono błyszczący fortepian. Muzyka niosła się po wzgórzach. Pianista we fraku i muszce grał piosenki na życzenie. Kilka par tańczyło. Pozostali, w małych grupkach, popijali drinki, rozmawiali i śmiali się. - Nie umiem tańczyć - wyszeptała Cassidy, gdy dołączali do paru śmiałków, którzy z lekkością poruszali się na parkiecie. - Ale ja umiem. - Objął ją i przycisnął do siebie. Nie opierała się. Był bardzo podobny do Briga, ale jednak inny. Pachniał wodą kolońską i mydłem. Włosy miał schludnie uczesane. Ciepłym oddechem łaskotał ją w głowę. Zaczęli tańczyć. Ale to był brat Briga, a nie chłopak, którego kochała. Gdzieś za górami uderzył piorun. Cassidy czuła się jak niezdara, ale Chase nie miał zamiaru pozwolić, żeby zakłopotanie wzięło górę i żeby chciała zejść z parkietu. - Nieźle ci idzie - zapewnił, gdy po raz szósty przepraszała, że omal nie nadepnęła na swoje własne stopy. - Na pewno. Gdzie jest mój Anioł Stróż, kiedy go potrzebuję? Chase zaśmiał się szczerze na całe gardło. Cassidy się trochę rozluźniła. Nie był Brigiem, ale czuła się przy nim bezpieczna. Trzymał ją mocno, jakby miał świadomość, że dziewczyna ma ochotę zwiać, gdzie pieprz rośnie. Wiedziała, że może mu zaufać. Cały czas czekała jednak na Briga. Nie dawały jej spokoju pełne nienawiści słowa Jeda: McKenzie dostanie za swoje. O Boże, musi go jakoś ostrzec. Zastanawiała się, czy powiedzieć o tym Chase’owi, ale ugryzła się w język. Napotkała wzrokiem spojrzenie Mary Beth Spears. Zesztywniała, bo córka pastora gapiła się na nią z nieskrywaną pogardą. Cudownie. Jeszcze jeden wróg, pomyślała Cassidy. Ten wieczór niewątpliwie upływał pod znakiem nienawiści. - Przyszła chyba reszta rodziny - wyszeptał Chase. Serce Cassidy zabiło gwałtowniej na myśl, że zobaczy Briga. Spojrzała niecierpliwie przez ramię Chase’a i zobaczyła Felicity, uwieszoną zaborczo ramienia Derricka. Miała na sobie jedwabną zieloną sukienkę, a na szyi kolię z diamentów. - Felicity! - krzyknęła Geraldine. - I Derrick. - Rychło w czas się zjawiacie - zagrzmiał Sędzia. Felicity, nie puszczając ramienia Derricka, przywitała się z matką i z ojcem. Miała rozpalone policzki, błyszczące oczy i była tak samo przejęta jak ojciec Cassidy, gdy ubił dobry interes, kupując nowego drogiego konia. Derrick był podpity, ale starał się sprawiać wrażenie trzeźwego. Przebiegł wzrokiem tłum gości i dojrzał Cassidy. Strząsnął z siebie ramię Felicity i ruszył w stronę parkietu. - Gdzie ona jest? - Kto? - Angie. Gdzie ona jest? - Tutaj jej jeszcze nie ma. - Chyba jest z moim bratem - Chase mocno obejmował Cassidy. Oczy Derricka pociemniały. - Z tym gnojkiem! Ukręcę mu łeb i... Chase zareagował natychmiast. Chwycił Derricka za klapy. - Zostaw Briga w spokoju - ostrzegł go cicho. Puścił go i znowu wziął Cassidy w objęcia. - Ma prawo tu przyjść. Został zaproszony. Przez twoją siostrę. Więc możesz przestać się o niego martwić i dać nam spokój. Dziewczyna