Było popołudnie następnego dnia, dzieci korzystały z poobiedniej

- Dziękuję za zaproszenie, ale chyba nic juŜ nie jestem w stanie przełknąć. Dziwię się, Ŝe ty moŜesz. - Wiesz przecieŜ, Ŝe uwielbiam szarlotkę. - Wiem. Oparł się o tył łóŜka. - A skąd o tym wiesz? - Mark, jestem twoją asystentką. Mam obowiązek wiedzieć o tobie to i owo. Poza tym wspomniałeś o tym kiedyś pani Gallant, pamiętasz? - Nie, nie pamiętam. Widocznie było to wtedy, gdy całą uwagę koncentrował na niej, a nie na tym, co kiedyś do kogoś mówił. - Będziesz miał czas we wtorek na umówioną z doktorem wizytę? Zapytał ze zdziwieniem: - Erika ma wyznaczoną wizytę u lekarza? - Tak. Dzwonili z przychodni, czy pamiętam. Rutynowe działanie. – Alli uśmiechnęła się. - W przyszłym miesiącu będą jej urodziny. Skończy rok. Mark westchnął. CzyŜby minęły juŜ trzy miesiące? Gdy przyleciał po nią do Kalifornii, była ośmiomiesięcznym brzdącem. - Nigdy nie chodziłem z nią do lekarza. Pani Tucker zawsze mnie wyręczała, a potem przekazywała mi, co doktor powiedział. Wolałbym taki tryb. http://www.soze.pl - Mam nadzieję, że rano dowiem się wszystkiego, pa¬miętajcie. - Oczywiście. Chodźmy, panno Stoneham. Mark wkroczył do wygodnego apartamentu w „Koronie” już dziesięć minut po tym, jak zostawił na placu Arabellę. Spodobał mu się wystrój - królujące pośrodku masywne łóżko z baldachimem i zdobiące sufit ciemne dębowe belki. Z przyjemnością zauważył też, że z okna widać wjazd do gospody, będzie więc miał ułatwioną obserwację. Już nie¬długo, pomyślał. Gospodyni, upewniwszy się, że niczego mu nie potrzeba, ukłoniła się sztywno i wyszła. Ten jegomość ma niecne plany, pomyślała. Gdyby mąż nie wspomniał, że markiz wie o wszystkim, powiedziałaby temu mężczyźnie, żeby poszukał sobie miejsca gdzie indziej. Ich zajazd zawsze był porządny. Gdy tylko kobieta wyszła, Mark otworzył okno i usiadł na parapecie. Lepiej być nie mogło, pomyślał. Z jadalni dobie¬gały hałasy, więc ewentualne krzyki z góry nie zostaną usłyszane. Zresztą kobiety zazwyczaj protestują dla zasady, mówią „nie” mając na myśli „tak”, i nie było wątpliwości, że po chwili dziewczyna ulegnie. Pozwolił sobie wybiec myślami naprzód i z uśmiechem wyobraził sobie ich spot¬kanie. W tym czasie Lysander i Clemency dotarli pod zajazd. Nie zajechali główną bramą, ale od razu udali się w stronę stajni. - Pokój znajduje się od frontu - szepnął markiz. - Wie pani, co robić? - Chyba tak... - To dobrze. I proszę się nie martwić, panno Stoneham. Jeśli tylko zachowa się pani tak, jak mówiłem, wszystko potoczy się gładko. Słowa markiza brzmiały nadzwyczaj kategorycznie i Cle¬mency nie miała odwagi dłużej protestować. Podeszła do bocznych drzwi, a markiz kiwnął na Barlowa. - Ten dżentelmen znajduje się na już na górze, jaśnie panie. Przyjechał dziesięć minut temu - wyjaśnił oberżysta, patrząc na Clemency, która stała w cieniu i starała się jak najbardziej zasłonić kapturem twarz. - Dobrze. I trzymaj język za zębami - rzekł Lysander. - Mam do wyrównania rachunki z panem Richmondem i nie chcę, żeby mi przeszkadzano. - Z całym szacunkiem, milordzie, ale nie chcę kłopotów z prawem.

Santos poczuł na plecach lodowaty dreszcz. Tina znała mordercę. Był tego pewien. Przyciągnął ją bliżej do siebie. - Co to za przyjaciel? Mów! - Jesteś detektywem, więc wydedukuj. Santos szarpnięciem zerwał łańcuszek. Dziewczyna straciła równowagę i usiadła na chodniku. - Tina, do cholery, życie ci niemiłe? - mruknął jakieś przekleństwo, pokręcił głową. Wziął głęboki oddech i zaczął mówić, spokojniej już i ciszej: - Posłuchaj, nie wróciłem wtedy po ciebie, ponieważ tamtej nocy została zamordowana moja matka. Ona była... tancerką, tutaj, w 69. Załatwił ją klient, jak twoją przyjaciółkę Billie. Nie wróciłem po ciebie, ponieważ sam nie miałem dokąd pójść, rozumiesz? Mój świat się zawalił. Teraz myślę... że to mógł być ten sam morderca. Muszę wiedzieć, czy to ten sam. Muszę go złapać, rozumiesz? - Znów odetchnął, po czym pochylił się nad nią i dokończył: - A teraz powiedz mi, skąd masz ten krzyżyk. ROZDZIAŁ SZEŚĆDZIESIĄTY PIERWSZY Sprawdź której nie chciała mu wyjawić... - Pani Caird - zwrócił się do gospodyni. - Pójdę na chwilę do gabinetu, a później pojadę do przychodni. Mam pewne zaległości, jeżeli chodzi o papierkową robotę. Czy mogłaby pani przypilnować dzieci, dopóki Willow nie zejdzie na dół? - Oczywiście. R S - Dziękuję, będę pani bardzo wdzięczny. Bądźcie grzeczni - pożegnał się z dziećmi. Przechodząc przez hol, usłyszał nieśmiały głos dobiegający ze schodów: - Doktorze Galbraith... Podniósł głowę i zobaczył schodzącą na dół Willow. Jego