intrygę).

Po ile uncja platyny? Sergiusz Nikołajewicz wzruszył ramionami. – Pojęcia. A wartości żadnej. Tylko niebezpieczeństwo. Przez osiemset lat spenetrowany na wskroś. Ja odkryłem: promienie. – Pokazał ruchem głowy kolbę. – Przechodzą przez wszystko. Dokładnie jak pisał Tolek. Doświadczenie z kliszą fotograficzną. I Marysia pisała. Dawniej. Korowin do nich list. Że ja w domu wariatów. Teraz nie piszą. – Tak, tak, czytałem o paryskich doświadczeniach z promieniowaniem radowym – przypomniał sobie władyka. – Przeprowadzali je Antoni Becquerel i małżeństwo Curie, Piotr i Maria. – Piotrek malinowa głowa – odparł Lampe. – Nieprzyjemny. Marysia niepotrzebnie. Lepiej starą panną. A Tolek Becquerel rozumny, niebieski. Ja przecież ciągle o nich: Marysia i Tolek. Tu nieuki! I Korowin! To ci wyspa! Na przystań chodziłem. W spektroskop patrzyłem. Może ktoś mądry. Pomoże. Objaśnić im. Ja nijak. Dobrze teraz pan. Zrozumiał, tak? Patrzył na archijereja z lękiem i nadzieją. – Zrozumiał? Mitrofaniusz podszedł do stołu, ostrożnie wziął kolbę, popatrzył na matowo połyskujące opiłki. – Czyli samorodek jest zarażony szkodliwym promieniowaniem? – Na wskroś. I cała pieczara. Osiemset lat! Nawet jeśli sześćset, wszystko jedno. Nie wyspa, szafot! – Sergiusz Nikołajewicz chwycił przewielebnego za rękaw sutanny. – Pan dla http://www.stomatologkrakow.biz.pl – A o radcy stanu też nieprawda? Na dźwięk głośnego śmiechu, połączonego z zadyszką i szlochem, drzwi do sypialni znowu się otworzyły, tym razem bez pukania, i nie była to pani Lisicyna, lecz doktor Korowin z asystentem, obaj w białych kitlach – widocznie prosto z obchodu. Z lękiem w oczach zagapili się na poczerwieniałego, ocierającego łzy władykę, na potarganego pacjenta. – No, kolego, muszę powiedzieć: nie myślałem, że schizofrenia rozpadowa jest zaraźliwa – wymamrotał Donat Sawwicz. – Ależ, kolego! Toż to prawdziwe odkrycie! – wykrzyknął asystent. Naśmiawszy się i otarłszy łzy, Mitrofaniusz powiedział zbitemu z tropu podprokuratorowi: – O awansie nie nałgałem, to byłby grzech niewybaczalny. Pozdrawiam zatem, wasza wielmożność. Doktor Korowin przyjrzał się minie pacjenta i rzucił się ku niemu.

Rainie zapytała o bezpośrednich świadków tragedii. Nikogo takiego nie znaleziono. Większość dzieci na dźwięk strzałów rzuciła się w popłochu do ucieczki w stronę wyjścia. Sześcioro z nich podobno widziało mężczyznę w czerni, ale byli to uczniowie młodszych klas, na tyle mali, że nie potrafili powiedzieć nic konkretnego. Skąd ten człowiek przyszedł? Którędy uciekł? Czy był wysoki, czy niski? Gruby czy chudy? Proszone o dokładniejsze informacje, dzieci peszyły się i plątały w Sprawdź naprzeciw z gęstej mgły. Z początku w ogóle niczego nie było. Potem z mleka wysunął się nagle czarny, kosmaty garb – mała skała, porośnięta krzewami. Za nią jeszcze jedna, nieco mniejsza, i następne, i następne. Wyrysował się ciemny, długi pas ziemi, z którego niczym jakaś hucząca fala napływał dźwięk dzwonów – słyszalny jak przez watę. Słońce na przekór wszystkiemu próbowało się przebić przez zgęszczony eter: gdzieniegdzie mgła mieniła się różowo czy nawet złociście, ale to raczej w górze, bliżej nieba, w dole zaś było szaro, mętnie, ślepo. Schodząc po trapie na ledwie widoczną we mgle przystań, Matwiej Bencjonowicz czuł się tak, jakby zstępował na jakiś bezcielesny obłok. Skądś dochodziły głosy, krzyki: „A kto do najlepszego hotelu «Arka Noego»?!”... „Pokoje gościnne «Przytułek Pokornych», taniej już tylko za darmo!”, i inne podobne. Berdyczowski trochę posłuchał, wreszcie ruszył w kierunku, skąd dochodził cienki