wyczerpana pod każdym względem: fizycznym, psychicznym,

- Nie wiem. - Przepuścisz taką okazję? - Chase odstawił łopatę. - Nie możesz, Brig. Musisz pójść. - Dlaczego? - Bo poznasz tam wielu ludzi. Może trafisz na kogoś, kto ci poradzi, jak wyrwać się z tego grajdoła. - Czy w ten sposób powinno się mówić o rodzinnym mieście? - To nie pora na żarty. Pójdziesz na to przyjęcie, Brig. Cholera, sam się staram zdobyć zaproszenie. Gdybym mógł, poszedłbym z Velmą Henderson. Ale ona ma z osiemdziesiąt pięć lat. - Dziewięćdziesiąt. - Co z tego. Mógłbym zabić, żeby się tam dostać. A ciebie zaprasza Angie Buchanan. Cholera, Brig, czy ty masz rozum? - Tym się różnimy, studencie. Widzisz, tobie zależy na tym, żeby piąć się wyżej, bywać w towarzystwie, zarobić kupę pieniędzy. - A tobie nie? Brig sięgnął do kieszeni koszuli i wyciągnął paczkę cameli. Wytrząsnął papierosa, zmrużył oczy i spojrzał na horyzont. - Myślę, że tu jest tak samo jak wszędzie. Gdzieś jest mniej ludzi, gdzieś więcej. Jedni są dobrzy, inni źli. Ale miasto zawsze jest w rękach bogatych, a biedni robią wszystko, żeby związać koniec z końcem. - Zapalił papierosa i wypuścił w powietrze kłąb dymu. - Chciałbym zobaczyć, jak to jest po tej drugiej stronie. - Chase zaczął wyrównywać żwir grabiami. - Pewnie, że ciężko się zgina plecy, gdy się dla kogoś pracuje. - Zmarszczył lekko czoło i wyjął wykałaczkę. - A nie masz dosyć tego, że znają cię jako syna półkrwi Indianki, wróżki? - Jakoś mnie to nie martwi. - A powinno, Brig, bo z nią jest coraz gorzej. Dzisiaj, zanim wyszła do miasta, miała klientkę. Mamę zaczęła boleć głowa. A potem miała jedną z tych swoich wizji, czy jak tam je nazywasz. Matka była przekonana, że wszystko się dzieje naprawdę, bo obraz był tak realny. Mówiła, że tobie i mnie grozi niebezpieczeństwo. - Zawsze tak mówi. - Wiem. - Spojrzał na Briga z powagą w oczach. - Ale z nią jest źle. Mało nie dostała histerii. Jakby była na LSD albo opium, albo jakimś innym gównie. Mówię ci, Brig, ona czasami zachowuje się jak nie z tego świata. Pojechała po coś do miasta, cholera wie, po co. Pędziła jak szalona. Nie widziałem jej od tamtej pory. - Daj jej spokój. - Myślę, że powinna pójść do szpitala. - Co?! - Brig zaciągnął się camelem. Stary metalowy szyld zaskrzypiał na wietrze. „Przepowiednie. Wróżenie z ręki. Tarot”. - Wiele przeszła. Przecież wiesz. Nigdy nie było z nią dobrze, ale odkąd straciła Buddy’ego... - To było wiele lat temu... - Ale pamiętam to tak, jakby wydarzyło się wczoraj. Widzę, jak Buddy wpada do strumienia i krzyczy, a ja nie mogę go wyciągnąć. - Chase zrobił się blady jak ściana. Patrzył gdzieś w dal, jak zawsze, kiedy myślał o bracie, którego Brig nie znał. Był tylko dwa lata młodszy od Chase’a. - Ciągle się obwiniasz. - Nic nie mogę na to poradzić. - Chase chwycił łopatę i wbił ją w mniejszą już kupę żwiru. Przez lata próbował wymazać to z pamięci, ale koszmar nie przestawał go dręczyć. Dopadał go w snach, a czasem i na jawie, w środku dnia. - Miałeś tylko pięć lat, nie umiałeś pływać. - Nie mówmy o tym - burknął Chase. Brig strząsnął popiół z papierosa na świeżo wysypany żwir. - Napiłbym się piwa. Chcesz? - Później. - Chase popchnął taczkę. Usłyszał, że Brig wchodzi po schodach do domu. Nie obwiniaj się. Ile razy słyszał ten wyświechtany frazes? Od matki, nawet od starego, gdy jeszcze z nimi mieszkał. Szkolny psycholog też powtarzał te same puste słowa, ale Chase wiedział, jak było. Chociaż zdarzyło się to prawie dwadzieścia lat temu, nie mógł zapomnieć tego zimnego wiosennego dnia, zupełnie jakby to było wczoraj. Matka była w baraku. Wracała do siebie po urodzeniu Briga. Miała trudne porody. Ten musiał się odbyć przez cesarskie cięcie i trzeba było za niego drogo zapłacić. Był to ostatni poród Sunny. O mało przy nim nie umarła, ale Chase wtedy o tym nie wiedział. Wiedział tylko, że on i Buddy zostali pod opieką ojca. Kiedy Frank McKenzie pracował w tartaku u Buchanana, pilnowały ich jakieś kostyczne kobiety z kościoła. Uśmiechały się do niego promiennie, ale gdy myślały, że nie słyszy, plotkowały przez telefon i gadały jak nakręcone. O tym, że Jezus jest dobry i że Bóg jest mściwy. Chase miał tylko pięć lat, ale wspomnienie tego dnia zawsze budziło w nim grozę. Sunny wróciła ze szpitala, ale była słaba. Wiele lat później Chase dowiedział się, że wypuścili ją za wcześnie, bo nie mogła zapłacić rachunków za lekarstwa. Gdy wróciła do domu, nie chciała korzystać z pomocy kobiet z kościoła. - Dziękuję bardzo, ale jakoś sobie poradzimy - powiedziała do żony pastora, Earlene Spears, kościstej kobiety o 46 surowej twarzy, która nie była stara, ale zmarszczki i zbyt chude ciało dodawały jej lat. - Nie da sobie pani rady z chłopcami. - Earlene się uśmiechnęła, ale jej uśmiech był wymuszony i ponury, jakby coś ją bolało. - To moi synowie. Poradzimy sobie - upierała się Sunny. Nie wiedziała jednak, że dostanie krwotoku ani tego, że karmiąc niemowlę zaśnie, a Chase i Buddy uciekną z baraku. Była wczesna wiosna, cieplejsza niż zwykle. Topniejący śnieg sprawił, że strumyki i rzeki wezbrały. Południowo-wschodni kraniec posiadłości Buchananów przecinał potok Lost Dog. Zazwyczaj było w nim wody jak na lekarstwo. Tam Chase spotkał o rok starszego Andy’ego Wilkesa. Postanowili zbudować tamę w przewężeniu i łapać raki i jaszczurki. Chase zapomniał kurtki i nie pamiętał, że zostawił otwarte drzwi do baraku i że nie zamknął furtki do ogrodu. Buddy wyszedł za nim i włóczył się po wertepach i po polach. - Po co go zabrałeś? - spytał Andy. Klęczał w strumyku i układał kamyki zebrane przy brzegu. Miał czerwone ręce i ciekło mu z nosa. Chase odwrócił się i zobaczył brata. - Wracaj do domu. - Był zły, że Buddy włóczy się za nim jak pies. Od kiedy mama wróciła do domu z niemowlakiem, Chase musiał się zajmować bratem. - Nie. - Buddy wlazł do wody za Chasem. Starszy brat zamoczył w strumyku tenisówki. Mama go za to zabije, ale się nie przejmował. Po długiej przerwie wreszcie mógł się bawić ze swoim najlepszym przyjacielem. Gdy pilnowała ich pani Spears, nie pozwalała im wychodzić na dwór. - Wyłaź! Nie chcemy się z tobą bawić. Jesteś za mały. - Twarz Buddy’ego wykrzywiła się i łzy napłynęły mu do oczu. Gdyby teraz pobiegł do domu i wszystko wypaplał, Chase nieźle by oberwał. - Dobra, zostań. Ale nie podchodź do wody. - Odwrócił się do Andy’ego. - Nie zwracaj na niego uwagi. To dzieciak. Andy się roześmiał, wytarł nos w rękaw i wrócił do pracy. Chase przeszedł wodę w bród i zaczął budować tamę od drugiej strony strumyka. Zapomniał o Buddym. Potok zaczął się robić coraz głębszy, bo zapora zatrzymywała wodę. Andy i Chase, zachęceni sukcesem, dokładali kamienie tak szybko jak mogli. Andy zaczął opowiadać nieprzyzwoite kawały, których Chase nie rozumiał, ale się śmiał, żeby zrobić wrażenie na starszym koledze. Kątem oka zobaczył, że Buddy wchodzi do strumyka za tamą, tam, gdzie woda była głęboka. - Ej, stój! Ale było za późno. Buddy zrobił następny krok i stał po kolana w wodzie. - Buddy, wracaj do domu! - Głupi dzieciak stał i się gapił, a woda przybierała. - Mama cię zleje, a jak ona tego nie zrobi, to ja cię spiorę - krzyknął Chase, używając ulubionej groźby ojca, żeby zrobić wrażenie na Andym. - A ja ci pomogę! Buddy poślizgnął się i stracił równowagę. Z krzykiem wpadł do wody. Chase oniemiał z przerażenia. Przeskoczył tamę, zrzucając kilka kamieni z górnej warstwy, i ruszył lodowatym strumykiem pod prąd. Buddy się wynurzył, krzyknął i jego głowa znowu zniknęła pod powierzchnią wody. - Nie! - Chase biegł szybko, rozdzierając wodę. Andy brnął przez fale, żeby wyciągnąć chłopca. - Buddy, trzymaj się, Buddy! - Chase! - Usłyszał, jak wiatr niesie jego imię i kątem oka zobaczył matkę, stojącą w drzwiach z niemowlakiem na ręce. - Czy Buddy jest... - Mamo! Pomocy! - O Boże! - Jej krzyk był pełen bólu. Biegła z rozwianymi włosami, trzymając niemowlę w ramionach. - Ratujcie go, błagam, ratujcie! Dziecko zaczęło płakać. Buddy’ego nie było widać. Chase się zanurzał, przewracał i nabierało mu się wody do ust, ale brnął do przodu. O rok starszy Andy wspiął się na brzeg i zaczął biec, usiłując wyprzedzić tonącego chłopca. Ale było już za późno. Buddy zatrzymał się dopiero na płocie, który przecinał strumyk. Jego małe ciałko zderzyło się z metalową kratą. Andy z płaczem wyciągnął chłopca z gąszcza trzciny, liści i gałęzi, które woda zniosła aż do tego miejsca. - Buddy, Buddy, och, dziecko! - płakała mama. Weszła do wody w koszuli powiewającej na wietrze. Tuląc do siebie małego Briga, objęła i Buddy’ego ramieniem. - Biegnij do domu - krzyknęła do Andy’ego. - Powiedz mamie, żeby zadzwoniła po pogotowie! Sprowadź pomoc! Szybko! Blady jak ściana i śmiertelnie przerażony Andy wspiął się na druciany płot i zeskoczył jednym susem. Chase płakał przeraźliwie. Mama starała się wyjść na brzeg. - Idź do domu i się przebierz. Zabierz Briga i włóż do łóżeczka - rozkazała, układając niemowlę w mokrych ramionach Chase’a. - Ale mamo, przepraszam, przepraszam! - Idź! - Buddy... - Ja się zajmę Buddym! Miała dziki wyraz twarzy. Chase zauważył, że po nogach ciekną jej strużki krwi. Koszula przykleiła jej się do 47 ciała. Jej usta nabrały dziwnego odcienia purpury. - Leci ci krew. - Drżała mu broda, a z oczu kapały łzy. - Idź! - powiedziała surowo, kładąc Buddy’ego na ziemi. Był siny, miał otwarte oczy i nie ruszał się. Jego klatka piersiowa nie unosiła się. Zabiłem go! Zabiłem mojego brata! Chase był przerażony jak nigdy dotąd. Mama pochylała się nad Buddym, jakby chciała go pocałować w usta, a potem przez kilka sekund mocno wdychała w niego powietrze i nacisnęła jego maleńką pierś. Spojrzała mu w oczy. Na jej twarzy malował się niezwykły spokój. - Chase, pomóż mamie. Zaopiekuj się niemowlakiem i zadzwoń do tartaku. Powiedz sekretarce, żeby przysłała ojca do domu. Że to pilne. I... i powiedz sekretarce, żeby przekazała Keksowi Buchananowi, że McKenzie mają kłopoty. - K... komu? - Szefowi taty. Szybko! Znowu pochyliła się nad Buddym i próbowała tchnąć życie w jego małe usta. Chase pobiegł niczym strzała. Przyciskał dziecko do przemoczonej piersi. Zabił Buddy’ego. Nie miał wątpliwości. Był tego tak pewien, jakby go zastrzelił. Chase spojrzał na szare niebo i zrozumiał, że Bóg go karze za jego beztroskę. Przecież pani Spears codziennie mu powtarzała, że Bóg karze małych złych chłopców, którzy nie są posłuszni. A dzisiaj, postępując wbrew matce, rozwścieczył Boga. Potężnie go rozwścieczył. Buddy’ego zabrała pogotowie i Chase nigdy więcej go nie zobaczył. Matka mu wytłumaczyła, że Buddy jest w szpitalu, że niedługo wróci do domu, ale nie wrócił nigdy. Ale też nie umarł. A przynajmniej Chase nic o tym nie wiedział. Nie był na pogrzebie, a matka nigdy nie zabrała go na cmentarz. Gdy pytał o Buddy’ego, Sunny zawsze zachowywała się chłodno i odpowiadała tylko, że z jego bratem wszystko jest w porządku i że ma opiekę. Gdy Chase dorósł, doszedł do wniosku, że Buddy pewnie żyje, ale jest sparaliżowany albo poważnie upośledzony, albo nie potrafi sam się o siebie zatroszczyć i jest w jakimś zakładzie. Cały czas dręczyło go poczucie winy. Może dlatego jeszcze się nie wyprowadził z domu, chociaż miał dwadzieścia cztery lata. Czuł, że jest matce coś winien. Wypadek Buddy’ego zmienił życie ich rodziny. Frank McKenzie nie mógł się pogodzić ze stratą syna i z depresją żony po kolejnym pobycie w szpitalu, kiedy to usunięto jej macicę. Pewnego dnia wyszedł do pracy i nigdy nie wrócił. Zostawił rodzinie małe poletko, które odziedziczył po ojcu, starego wysłużonego chevy i plik rachunków za leczenie Sunny, których nie była w stanie spłacić. Przez lata w mieście szeptano, że Brig i Chase zostaną odebrani matce, bo nie stać jej na utrzymanie synów. Co miesiąc odwiedzali ją ludzie z opieki społecznej. Chase i Brig dorastali w świadomości, że w każdej chwili mogą zostać pozbawieni matki. Słyszeli, co się mówi w mieście. Że Sunny nie jest zdolna do wychowywania dzieci, skoro przez własną nieuwagę niemal straciła syna. I że mąż od niej odszedł, bo krążyły plotki, że nie była mu wierna. I że nie jest w stanie utrzymać rodziny. Gdy Chase miał siedem lat, zaczął roznosić gazety, a matka zajęła się wróżeniem z ręki. Chłopcy chodzili do szkoły w wysłużonych i połatanych ubraniach, dziurawych butach i z gołymi głowami. - To żaden wstyd być biednym - powtarzała zawsze matka. - Ale dla brudu nie ma wytłumaczenia. Dlatego ich nędzne ubrania były zawsze czyste i wyprasowane, połatane dżinsy wyprane, a za małe buty lśniły. Sunny robiła, co mogła. Chase, prawdopodobnie z powodu wyrzutów sumienia, nie odstępował matki na krok. Może chciał ją chronić przed złośliwymi językami. Ale nie mógł uchronić jej przed nią samą i szaleństwem, jakie z każdym dniem coraz bardziej ją ogarniało. Ściągnął rękawice, otarł pot z czoła i odpędził osę. Nienawidził wracać myślami do przeszłości. To go wpędzało w depresję. Usłyszał warkot silnika starego cadillaca matki. Odsunął na bok taczki, żeby mogła wjechać po świeżo wysypanym żwirze. Pomachał jej, a ona uśmiechnęła się i zahamowała przy podjeździe, jaki on i Brig zbudowali dla jej samochodu. Na tylnej półce długiego srebrnego cadillaca leżały rybie płetwy i pluszowy kot, który mrugał oczami, gdy zmieniały się światła. Sunny uwielbiała to. Chase wzdrygnął się, patrząc na kota. Jego matka była pośmiewiskiem miasteczka. A Brig się zastanawiał, dlaczego on zazdrości Buchananom. 7 Rex Buchanan wierzył w Boga. Wierzył w niebo i piekło, i w to, że człowiek zostanie ukarany, jeśli nie będzie starał się czynić dobrze tutaj, na ziemi. Był katolikiem i mimo że w społeczeństwie amerykańskim katolicy są mniejszością pośród metodystów, luteranów, baptystów i wszystkich innych odłamów religii protestanckiej, trzymał się mocno wiary, która towarzyszyła mu od czasów, gdy jako chłopiec uczęszczał do elitarnej szkoły jezuitów. W życiu kierował się zasadą, że trzeba robić to, co jest dobre dla większości. Chociaż miał takie same pokusy jak wszyscy, zawsze odpokutowywał winę. Spowiadał się z grzechów księżom, dawał mnóstwo pieniędzy na kościół, a i tak czuł się bardziej winny niż inni. Nigdy nie podważał Bożego Słowa. Nigdy nie wątpił w swoją wiarę. Nigdy się nie zastanawiał, dlaczego 48 przechodzi próby. Tak już po prostu musiało być. Rex Buchanan starał się robić na ziemi wszystko, co w jego ludzkiej mocy, żeby przejść obok świętego Piotra przez wspaniałe bramy niebios, gdy nadejdzie jego godzina. Ale był tylko człowiekiem, i to czasami niezbyt silnym. To było jego przekleństwem. Nalał sobie brandy i wychylił drinka. Filantropia była mile widziana nie tylko przez Boga, ale i przez ludzi. Ci, którzy dla niego pracowali, dobrze czuli się wiedząc, że troszczy się o tych, którym nie dopisało szczęście. Czasami jednak ta troska o biednych była dla niego niezmiernie kłopotliwa. Taki na przykład Brig McKenzie. Z tego chłopaka nie wyrosło nic dobrego, ale zdaniem Reksa nigdy nikt nie dał mu najmniejszej szansy. W tym samym tygodniu, gdy się urodził, jego brata porwały wezbrane wody strumyka Lost Dog, a potem jego ojciec, tchórz, zmył się. Niewiele brakowało, żeby Sunny McKenzie umarła. Piękna, niewierząca Sunny. Rex zastanawiał się, jakim cudem przeżyła. Nie wierzyła w Boga, nie bała się zemsty Wszechmocnego, nie przejmowała się diabłem, gdy rozkładała na stole karty tarota albo odczytywała linie dłoni swoimi zmysłowymi palcami. Przez lata ludzie starali się jej pozbyć z Prosperity. Nawet strzelano do starego baraku, a szyld informujący, że czyta z ręki, który wisiał nad drzwiami wejściowymi, nie jeden raz był podziurawiony z rewolweru. Ktoś nawet przypiął im zdechłego kota do skrzynki pocztowej. Chłopcy byli wyśmiewani w szkole, ale Sunny była dumną kobietą, która nie przejmowała się szykanami. Nawet Wielebny Spears odwiedził ją osobiście i próbował przekonać o tym, że kroczy złą drogą. A Spears wiedział wszystko na temat zła. On też był tylko człowiekiem, chociaż sądząc po tym, jak jego wierni lgnęli do niego, Rex Buchanan był przekonany, że uważa się za jakiegoś świętego. Spears nawet twierdził, że rozmawia z Bogiem. A ludzie mu wierzyli. Rex prychnął. Nalał sobie następną szklaneczkę brandy i zastanawiał się nad powodami, dla których Sunny została w mieście. Tylko on je znał. Wiedza ta ciążyła mu niczym ładunek cegieł, ale był przyzwyczajony do ciężaru. Dźwigał go od lat. Opróżniając szklaneczkę, Rex poczuł znajome, ciepłe palenie brandy w gardle. Niedługo przeniknie do krwi. Lubił, gdy lekko szumiało mu w głowie, a na twarzy pojawiał się rumieniec. Nie przyjmował do wiadomości, że alkohol jest jedną z diabelskich pokus. Nie. Powoli sączył drugiego drinka, powoli, bez pośpiechu, bo nie chciał się upić. Gdy za dużo wypił, nie był w stanie rozsądnie myśleć i zastanawiać się nad konsekwencjami swoich uczynków, a wtedy kontrolę przejmowały nad nim demony. Diabeł, który bez przerwy siedział mu na ramieniu. Gdy za dużo wypił, działy się złe rzeczy. Uważał więc na to, ile alkoholu w siebie wlewa, nie chcąc igrać z szatanem. Zapraszał go po to, żeby zatrzasnąć mu drzwi przed jego przebrzydłym nosem, zamykając butelkę. Dena wyjechała do miasta, robotnicy pracowali i Rex myślał, że jest sam. Odstawił pustą szklankę i wyszedł na główny korytarz. Skierował się schodami do pokoju Angie, jednego z ulubionych w tym olbrzymim domu - domu, który zbudował dla Lucretii. Gdy stanął przed drzwiami, zabolało go stare serce. Otworzył. Czuł się winny jak jakiś podglądacz. Stał w korytarzu i zaglądał do środka. Przyciągnął go gęsty obłok perfum. Kolekcja flakonów na toaletce Angie przypomniała mu o jej matce. Niemal wszystko, co robiła Angie przypominało mu Lucretię - piękną, rozpieszczoną, słabą Lucretię. Wszedł do sypialni i spojrzał na portret, który przedstawiał Lucretię i Angie. Ścisnęło go w gardle, gdy patrzył na przepiękne rysy swojej żony. Zakochał się w niej od pierwszego wejrzenia. Była nieśmiałą debiutantką na przyjęciu bożonarodzeniowym w Waverley Country Club. Miała szesnaście lat, a on zbliżał się do trzydziestki. Poczuł do niej nieprzezwyciężoną i gorącą namiętność, która graniczyła z bluźnierstwem. Ożenił się z nią dwa dni po jej osiemnastych urodzinach. Jej rodzice byli zadowoleni, bo gwarantował ich córce stabilizację - chociaż tak tego wtedy nie nazywano. Lucretia, dziewica, znalazła się w jego łóżku. Zamknął oczy i zadrżały mu usta, gdy przypomniał sobie miesiąc miodowy. Nie chciał, żeby się przebrała w nocną koszulę, którą kupiła na noc poślubną. Uparł się, żeby miała na sobie suknię ślubną. Na weselu wypili prawie całą butelkę szampana, a drugą w hotelu. Nie mógł już dłużej wytrzymać i powoli zaczął wyjmować spinki z jej włosów. Czarne loki opadły na śnieżnobiałą suknię. Wiedział, że jest tak blisko nieba, jak nigdy. Bardziej pijany niżby wypadało, zaniósł ją do łóżka. Paciorki na jej sukni odbijały blask z marmurowego kominka. Niewinnymi, szeroko otwartymi oczami, patrzyła na niego zafascynowana, gdy zsunął jej suknię do pasa. Cały czas w smokingu, bawił się jej pięknymi piersiami. Całował je, obejmował ustami duże ciemne brodawki, którymi był oczarowany. Czuł, że lada moment eksploduje. Próbowała zareagować, ale szło jej niezdarnie. Nigdy wcześniej tak jej nie dotykał. Pożądanie tętniło w jego krwi, doprowadzało go do szaleństwa. Zapomniał o jej strachu. Po prawie dwóch latach celibatu, kiedy onanizował się w nocy, fantazjując o tym, jak słodko będzie w nią wejść, nie mógł czekać ani sekundy dłużej. - Rex! - krzyknęła, gdy stał się trochę bardziej brutalny niż zamierzał. - Rex, nie! C...co robisz... Zamroczony szampanem, zadarł koronkowe warstwy sukni i szybko rozpiął spodnie. Jego nabrzmiały członek był twardy jak skała. - Robię z ciebie moją żonę. 49 Spojrzała na jego męskość i szarpnęła się z obrzydzenia. - Nie, Rex, proszę, poczekaj... - Już i tak za długo czekałem. - Pijacka gadka. Mrucząc z przyjemności, wbił się w nią. Była spięta i sucha. Była dziewicą, a on nie mógł się powstrzymać. Czekał tak długo, płonął, a krew tętniła mu w skroniach. - Rex, o Boże, nie... - Była przerażona. Próbowała go od siebie odepchnąć, ale przycisnął ją ciężarem swojego ciała. Pocałował ją w usta, a potem wcisnął swój język między jej zęby i prawie wepchnął go jej do gardła. Nacisnął mocniej, poczuł, że się poddaje. Gdzieś w otumanionej alkoholem świadomości usłyszał, że Lucretia krzyczy. Przeżyje. Dziewice zawsze są suche i spięte na początku. - Nieee... - krzyknęła. Ale Rex już się nie kontrolował. Zaczął się poruszać, wbijać w nią, przyciskając do siebie jej wijące się ciało. Miał już przedtem dziewice i wiedział, że niedługo się rozluźni, że ogarnie ją podniecenie i będzie dyszeć, błagając o więcej, wyginając się w jego rytmie i wbijając pomalowane na różowo paznokcie w jego pośladki. Że rzuci się na niego, będzie go całować, smakować, a może nawet weźmie go do ust i doprowadzi do szczytu. Och, to było niebo. Setki dzikich koni galopowały w jego umyśle i chociaż próbował powstrzymać swój wspaniały finisz, wbijał się w jej suchość, przyciskając się do niej. Spocony, sapiąc opadł na nią, prawie nieprzytomny z ekstazy, zgniatając jej piersi swoim ciężarem. Miał ochotę robić to cały czas, bez przerwy, jak ogier, który chce zapłodnić klacz. Będzie ją brał od przodu, od tyłu, pod prysznicem, na podłodze, w każdy sposób i w każdym miejscu, jakie był sobie w stanie wyobrazić. Ona wymaże z jego umysłu wszystkie inne kobiety. Będzie zmysłowa, gorąca. Będzie chciała się z nim kochać o każdej porze dnia. Gdy w końcu zaczął oddychać miarowo i serce przestało mu łomotać z miłości do niej, poczuł, że smoking przykleił mu się do spoconego ciała. Podniósł głowę, żeby ją pocałować, ale odwróciła się. Miała łzy w oczach. - Ty bydlaku! - syknęła. - Ty obrzydliwy, wstrętny bydlaku! - Zepchnęła go z siebie i wstała z łóżka. Jej bujne, piękne piersi wznosiły się i opadały w furii. Próbowała osłonić je gorsetem sukni, zawstydzona swoją nagością. Krew poplamiła ślubną suknię. Jej młoda twarz pałała nienawiścią i wściekłością. - Nigdy więcej mnie nie dotykaj. - Zadarła wysoko podbródek. W jej oczach lśniło oskarżenie. Powstrzymywała łzy. - Nie waż się zachowywać wobec mnie jak odrażające zwierzę. Nie wierzył własnym uszom. Wyciągnął do niej ręce. - Lucretio, nie. Kocham cię. Cofnęła się w stronę ognia buzującego w kominku. Trzęsła się z obrzydzenia. - Daj mi spokój, Rex. Nie będę twoją dziwką. Był zmieszany i bardziej niż trochę pijany. - Nie, oczywiście, że nie. Jestem twoim mężem. A ty moją żoną... - Więc traktuj mnie z szacunkiem. To, co się przed chwilą stało było... - jej piękne usta wykrzywiły się z niesmakiem. - ...było ordynarne i tandetne. Chore! Jak dwa kopulujące zwierzęta. Matka mi mówiła, że tak będzie, mówiła, że będę musiała leżeć pod tobą, a ty będziesz sapał i dyszał i że to mój obowiązek, ale myślałam, że ty... że mnie szanujesz i że nie będziesz mnie traktował jak jakąś sprośną zdzirę. - Nie, Lucretio, nie. Boże, przepraszam... - Co się stało? Dlaczego ona się tak zachowuje? Czyżby kochanie się ze mną nie sprawiło jej radości? - Wykorzystałeś mnie! Wykorzystałeś moje ciało jak jakiś przedmiot. - Wstrząsnął nią potężny szloch. Wpatrywała się w niego ze złością, która raniła mu duszę. - Wiedziałaś, że to się stanie - odpowiedział zmieszany. O co jej chodzi? Może jest oziębła? Gdyby tylko dała mi szansę, byłbym bardziej delikatny i postarałbym się, żeby ona przeżyła orgazm. - Myślałam, że będziemy się kochać jak dwoje ludzi, którym na sobie zależy. Że nie będzie to... po prostu... pieprzenie - wypowiedziała to słowo z taką miną, jakby smakowało tak samo paskudnie jak brzmiało. Jej oczy były wielkie, a głos drżał z wściekłości. - To jest różnica. - Och, kochanie... - Wstał z łóżka w zmiętym smokingu, z rozpiętym kołnierzykiem. Umysł miał zamroczony od szampana. Zapiął rozporek, potykając się. - Przepraszam, powinienem był być bardziej delikatny. Wróć do łóżka, obiecuję, że będzie ci dobrze. - Nie dotykaj mnie nigdy więcej, Reksie Buchananie. - Była już na dobre rozhisteryzowana. Wyciągnęła zza siebie pogrzebacz, gotowa go użyć. - Spróbuj mnie jeszcze raz zgwałcić, a przysięgam na Boga, że cię zabiję. - O, Jezu, Lucretio, ja nie... Pomachała mu pogrzebaczem przed nosem. - I nie wzywaj imienia Boga nadaremnie, nawet go nie wymawiaj w tym strasznym miejscu! Będę twoją żoną, Rex, bo właśnie ślubowałam, że będę. Złożyłam przysięgę i będę ją szanować. Ale nie pamiętam, żebym ci przysięgała, że będę tanią dziwką, spełniającą twoje perwersyjne zachcianki. - Perwersyjne? Nie, Lucretio, ty nie rozumiesz... - Oj, rozumiem doskonale. Ożeniłeś się ze mną po to, żebyś mógł mnie rzucić na łóżko, rozchylić mi nogi i sapać nade mną jak... któryś z twoich drogich ogierów na klaczy, którą dla niego sprowadziłeś. To się więcej nie 50 powtórzy! To było wariactwo. Musiał powiedzieć jej coś mądrego i wytłumaczyć, że popełnił błąd. Że już nie będzie takim grubiańskim prostakiem, że ją zadowoli. Ale gdy się do niej zbliżał, ona kuliła się i odsuwała, aż w końcu uderzyła ramionami o kominek. Tren jej ślubnej sukni dotknął rozżarzonych węgli. Materiał zapalił się z przyprawiającym o mdłości sykiem. Ogień biegł w górę sukni jak szybki złodziej. Błyskawicznie pochłaniał materiał. W jednej chwili jej ciało objęły płomienie. W płonącej białej sukni wyglądała jak zjawa z nieba, chociaż wrzeszczała, jakby była w piekle. Rex rzucił się na nią, pchnął ją na podłogę i tarzał się z nią, tłumiąc płomienie. Szybko ugasił ogień. Lucretia przerażona przylgnęła do niego, szlochając. Szybko zaniósł ją do łazienki, zdjął z niej to, co pozostało z sukni i wsadził do balii z zimną wodą. Miała niewielkie poparzenia na nogach i rękach. Gdy stała drżąca, naga w balii o kształcie serca i patrzyła na niego ciemnymi, pełnymi nienawiści oczami, zrozumiał, że dotyk nieba był krótki i już się skończył. Na zawsze. Przerażonym wzrokiem popatrzyła na spaloną, poplamioną krwią suknię. - Zadzwonię po lekarza. - Nie. - Zakryła dłońmi piersi i krok. Boże, jaka była piękna. Doskonała. Chciał jej znowu. Mimo tragedii, jaką przed chwilą przeżyli. - Ale jesteś ranna... - Nie chodziło tylko o poparzenia, ale i o urazy psychiczne. - Nikt się nigdy o tym nie dowie, Rex. Obiecaj mi, że dopóki żyję będziemy udawać, że jesteśmy najszczęśliwszą parą, jaka kiedykolwiek chodziła po ziemi. Rozległo się pukanie do drzwi ich apartamentu. - Halo. Czy wszystko w porządku? - krzyknął niski męski głos. Rex przełknął ślinę z trudem. - Nie wiem... - Obiecaj mi! - Ścisnęła go za ramię. Jej piersi przez chwilę były nagie, a różowe brodawki wydawały się żeglować po wodzie. Nie mógłby jej odmówić niczego. Czuł na barkach niewiarygodny ciężar winy. To przez niego była poparzona. Dlatego, że myślał tylko o sobie. Przez jego zachłanność już nigdy nie będzie się z nim kochać. - Lucretio, proszę cię... Myślę... - Obiecaj mi, bydlaku, że dopóki żyję nikt się nie dowie o tym, co mi zrobiłeś! - Hej, wszystko w porządku? - Ponownie zapytał stłumiony głos za drzwiami. - Może powinniśmy wyłamać drzwi albo wezwać szefa... Rex z trudem przełknął ślinę. - Nic się nie dzieje! - odkrzyknął przez zęby. - Proszę nas zostawić! - Na pewno? - Głos nie był przekonany. - Słyszałem krzyki. Naprawdę, nic się nie dzieje - krzyknęła Lucretia, zadziwiająco spokojnym głosem. - mamy miesiąc miodowy. - Jezu! - Głos był pełen grozy i zdziwienia. - Proszę się nie martwić - dodał Rex. - Przepraszam, że przeszkodziłem. Jezus! W pokoju zrobiło się cicho. - Obiecaj mi - nalegała Lucretia. Jej oczy były twarde jak diamenty. Rex Buchanan ostatni raz płakał, gdy był dzieckiem. Teraz łzy zamazały mu obraz Lucretii, zasłaniającej się i odsuwającej od niego w różowej wannie. - Dobrze, Lucretio. Obiecuję. - Jego słowa brzmiały pusto. W noc poślubną został poczęty ich syn Derrick. Rex trzymał się z daleka od swojej młodej żony przez całą ciążę. Później domagał się swoich praw małżeńskich, więc się poddała, ale leżała pod nim nieruchomo jak głaz. Nie dotykała go, nie całowała, wykonywała swój obowiązek tak, jak ją matka uprzedzała. Czuł się jak kretyn, gdy próbował ją rozpalić. Jej zimna obojętność zmieniała się w odrazę, kiedy całował jej piersi, wodził językiem wokół pępka albo kiedy po pijanemu chciał, żeby dotknęła jego członka, a nawet wzięła go do ust. - No, dalej. - Zanurzył palce w jej włosach, próbując skłonić ją do tego, by go zadowoliła. - To nie takie straszne. - To najobrzydliwsza rzecz, jaką słyszałam. - Jestem twoim mężem. - A ja nie jestem twoją dziwką. Znajdź sobie kogoś innego. - Nie mówisz poważnie. - Nie? - Spojrzała na niego uwodzicielskimi błękitnymi oczami. Zsunęła się z łóżka i wydawało się, że go posłucha, ale splunęła na niego pogardliwie. - Jestem w ciąży, ty zboczony bydlaku. Zamarł ze zdumienia i poczuł radość. Kolejne dziecko może odmienić ich życie. Zapomniał o swojej złości. Oczy mu się zaszkliły od łez. - To dobrze, Lucretio. To dobrze. - Chcę usunąć ciążę. - Co? Nie myślisz chyba... 51 - Właśnie, że myślę, Rex. Nie chcę następnego dziecka. Masz już syna. Nie potrzebujesz drugiego. - Ale to grzech... To ją powstrzymało. Jej oczy patrzyły żałośnie. Wyślizgnęła się z łóżka. Ona też była katoliczką i wiedziała, że odbieranie życia, nawet komuś, kto nie byłby w stanie żyć sam, jest grzechem tak strasznym, że nie można dostać rozgrzeszenia. - Dobrze. - Wzięła szlafrok z brzegu łóżka i szybko go założyła. - Ale to już ostatnie. - Kochanie, posłuchaj... - Nie. - Siedziała sztywna i wyprostowana. Przewiązała paskiem swoją szczupłą, doskonałą talię. - Urodzę to dziecko, ale żadnych więcej nie będzie. - Nie mogę obiecać... Odwróciła się, patrząc mu z wściekłością w oczy. - Oczywiście, że możesz. Możesz się przenieść do innego pokoju i zostawić mnie w spokoju. Na zawsze. - Lucretio... - Już rozmawiałam z doktorem Williamsem. Decyzja należy do ciebie. Jeżeli chcesz tego dziecka, to mi obiecaj, że dasz mi spokój. Jeżeli nie, idę do lekarza. - Jak możesz? - To dziecko jest dla ciebie, Rex. Jeżeli go chcesz. - Ale możesz poronić. Wzruszyła ramionami. Wiara walczyła w nim z pożądaniem, ale w końcu zwyciężyła. Przeniósł się do innego pokoju w odległym końcu korytarza. Lucretia zapłaciła ślusarzowi za nową zasuwę w drzwiach sypialni i dotrzymała słowa. Urodziła Angie niecałe siedem miesięcy później. Od dnia, w którym dziecko przyszło na świat, Rex nie żałował swojej decyzji. Nigdy też nie zapukał, nie podsłuchiwał ani nie dobijał się do drzwi sypialni żony. Znalazły się inne kobiety, tak jak przedtem, zanim poznał Lucretię. Nienawidził się za swoją słabość i składał większe ofiary na rzecz kościoła. Miał nadzieję, że datki i działalność dobroczynna uwolni go od poczucia winy. Ale to nie skutkowało. Im więcej dawał pieniędzy, tym bardziej czuł, że musi dać jeszcze więcej. Im większej liczbie fundacji przewodniczył, tym więcej musiał otwierać nowych. Przez cały czas trwania małżeństwa był niewierny. Nie chciał, ale był zdrowym mężczyzną i potrzebował seksu - dzikiego, zwierzęcego seksu. Takiego, jakiego żona nie chciała mu dać. Taki mógł przeżyć tylko z innymi kobietami, a zwłaszcza z jedną, z którą spotykał się przez ponad dwadzieścia lat. Której nie przestał odwiedzać. Teraz, gdy patrzył na portret Lucretii, miał łzy w oczach. Boże, jak za nią tęsknię. Była jedyną kobietą, która się przed nim nie ugięła, jedyną, która była dla niego wielkim wyzwaniem, jedyną, która go nie chciała. A Angie była do niej tak podobna... To było przekleństwo, które musiał dźwigać do końca swoich dni. - Brig nie zgubił Remmingtona - powiedziała Cassidy, stojąc twarzą do ojca na korytarzu, tuż przy schodach. Rex w jednej ręce trzymał teczkę, a przez drugie ramię miał przerzuconą marynarkę. - Jeżeli nie on, to kto? Ty? - Uniósł z niedowierzaniem brwi. - Tak - powiedziała wzdychając. Była zdenerwowana. - Byłam wściekła, bo nikt nie pozwalał mi jeździć na moim koniu, więc tamtej nocy wyprowadziłam go ze stajni, przejechałam przez stary staw przy tartaku. Zrzucił mnie i uciekł. Brig mnie znalazł, wysłał do domu na innym koniu, na tym, na którym przyjechał, a sam zaczął szukać Remmingtona. - Mówiła szybko. Bała się, że ojciec jest wściekły i że zwolni Briga. Nie mogła do tego dopuścić. Nie chciała, żeby ponosił konsekwencję za jej błąd. - Wiem, że byłam głupia, robiąc to bez twojej zgody. - Cassidy naprawdę czuła skruchę. - Ale zrozum, że byłam już zmęczona tym czekaniem bez końca. - Chyba nie mówisz tego, żeby go osłaniać? - Rex zmarszczył czoło. Cassidy chciała schować spocone dłonie do tylnych kieszeni spodni. - A dlaczego miałabym to robić? - Serce waliło jej jak młotem, bo kochała Briga i chociaż tym razem mówiła prawdę, gotowa byłaby dla niego skłamać. Jakimś cudem udało jej się zachować niewzruszoną twarz. - Nie wiem. Twoja matka myśli, że ten chłopak cię fascynuje. - Przecież jest tylko naszym pracownikiem. - Cassidy wiedziała, że nie może się zdradzić. Nie spodobał jej się ton wyższości we własnym głosie. Brig był kimś o wiele ważniejszym niż pracownik. O wiele, wiele ważniejszym. - To, że jest pracownikiem nie przeszkadza ci się koło niego kręcić. - Angie, która najwidoczniej usłyszała rozmowę, zbiegła po schodach w krótkiej białej spódniczce i wiązanym na szyi topie. Przechyliła głowę na bok i zapięła złoty kolczyk. - Zajmuje się moim koniem - odpowiedziała nerwowo Cassidy. - Akurat. - Angie uśmiechnęła się wymownie. Wyjęła z torebki okulary słoneczne. Cassidy starała się nie zauważać tego, że ojciec zawsze rozpromieniał się, gdy w pobliżu pojawiała się Angie. Jego twarz łagodniała tak samo jak wtedy, gdy klękał przed figurką Maryi w kościele. 52 Angie stanęła na palcach i pocałowała go w policzek. - Gdzie idziesz? - Jadę z Felicity do Portland. Chcemy kupić coś do ubrania na przyjęcie. - Angie uśmiechnęła się szeroko. - Podróżuj z kartą kredytową! Rex roześmiał się z ulgą. - Chcesz jechać z nami, Cass? Przydałoby ci się coś nowego. - Nie, dziękuję. Angie zmierzyła wzrokiem dżinsy, podkoszulek i bluzę w kratę siostry. - Nie możesz iść na przyjęcie jak wieśniaczka. - Dlaczego nie? - Bo to oficjalne przyjęcie, a sędzia Caldwell jest dziwakiem. Lubi, jak wszystko idzie po jego myśli. A wiadomo, że na przyjęcie nie chodzi się w dżinsach i podkoszulku. - Nie obchodzi mnie to. - Cassidy nie miała ochoty na towarzystwo. Angie wydęła pogardliwie usta. - Dobrze. Rób, jak uważasz. Tylko nie mów, że się nie starałam. - Wyszła, tupiąc po zimnej posadzce białymi sandałkami i zostawiając po sobie zapach perfum Chanel nr 5. Cassidy wolała nie myśleć o przyjęciu u Caldwellów. Będzie przeżywała tortury, koszmarne tortury, patrząc, jak Brig trzyma Angie w ramionach. Ogień i woda. Te dwa żywioły zawsze będą nadawały bieg życiu jej synów. Sunny skurczyła się, bo przed oczami miała wizję góry w płomieniach i katafalku olbrzymich rozmiarów. Wiele lat temu Buddy o mało się nie utopił, a teraz chłopcy przejdą przez prawdziwe piekło, rozpalone i dzikie, które na zawsze zmieni ich życie i skończą tragicznie. Będzie ból i śmierć. W jej wizji czarny dym unosił się do nieba. Zaczęła kasłać. - Nie! Nie! Nie! - Mamo, co ci jest? Chase momentalnie znalazł się przy niej. Potrząsnął nią, żeby oprzytomniała. Błękitne oczy Sunny były pełne troski. Prawie zasnęła na kanapie. Znowu. Doszła do siebie, ale nie mogła pozbyć się obrazu śmierci, który jej nie odstępował jak wstrętny demon. - Nie możesz iść na to przyjęcie - powiedziała stanowczo. Zatroskanie Chase’a przerodziło się w złość. - Rozmawialiśmy już na ten temat. Idę... - Mówię poważnie. Nie możecie iść. Ani ty, ani Brig. - Potrząsnęła gwałtownie głową. - Nie ma mowy. To zbyt niebezpieczne. Nie mam zamiaru dyskutować na ten temat. - Jednak jej zakazujący ton najwyraźniej nie zrobił wrażenia na Chasie. Zadarł przekornie brodę. Tak bardzo przypominał swojego ojca. Podobieństwo było przerażające. - Nie zaczynaj znowu z tymi bzdurami, mamo. Od wielu lat marzyłem, żeby iść na to przyjęcie i w końcu ktoś mnie poprosił. Nie mam zamiaru zbyć Mary Beth Spears. - Uśmiechnął się do matki łagodnie. Ten uśmiech zawsze ranił jej serce. - Poza tym, jestem już za duży, żebyś mi rozkazywała. - Idziesz z córką pastora? - Sunny skręciły się wnętrzności. - Tylko dlatego, że jest spokrewniona ze starym Bartolomeo... - O Boże, już nawet Angie Buchanan jest lepsza niż córka Spearsów. - Ale nie miałem wyboru - odpowiedział niecierpliwie. - I nie mów nic na Angie. Wiem, co o niej myślisz. Nie chcesz, żeby Brig miał z nią cokolwiek wspólnego. - Pewnie, że nie. Ale Mary Beth jest córką pastora. A on, chociaż stara się uchodzić za męża Bożego, jest wcielonym diabłem. Słyszysz mnie? Diabłem. - Idę, mamo. To ważna sprawa. Potrzebne mi było zaproszenie i Mary Beth okazała trochę serca i mi je dała. - Jego głos był pełen sarkazmu i zgorzknienia. - Poza tym, mogę tam poznać ludzi, którzy pomogą mi w karierze. Właściciele firm prawniczych mogą potrzebować studenta prawa albo aplikanta do swoich kancelarii. Wierz albo nie, ale nie mam zamiaru spędzić życia pracując dla starego Buchanana i podlizując się wszystkim w mieście. Nie załamała rąk, ale potrząsnęła głową. Kłopoty. Ogromne kłopoty. Mary Beth Spears i Angie Buchanan. Góra ognia znowu stanęła jej przed oczami. - Nie mogę uwierzyć, że Earlene pozwoli jej pójść z tobą. - Ta kobieta jest jak plastelina. Robi wszystko, co każe jej mąż. - Dobrze. Więc dlaczego on pozwala swojej córce, żeby się z tobą spotykała? - Powiedz to głośno, mamo. Aż takie ze mnie zero? - Zachichotał. - Oczywiście, że nie - powiedziała Sunny z dumą. - Jesteś najlepszy. - Więc nie ma problemu. - Mogę mieć tylko taką nadzieję - jej głos wcale nie brzmiał pewnie. - Nie bądź takim prorokiem złych wieści. Może się okazać, że to najważniejsza noc w moim życiu. Spójrz... - http://www.stomatologkrakow.org.pl/media/ wszystko jedno, była otępiała i nie czuła nic, ale wiedziała, że ból czeka tuż za granicą świadomości, gotów znowu ją pożreć. Kiedy skończyła jeść, Diaz posprzątał w kuchni i zaprowadził Millę do łazienki. Wyjął kilka ręczników i myjek. - Rozbieraj się - zarządził. - Wchodź pod prysznic. Przyniosę ci koszulę nocną. Gdyby miała więcej energii, mogłaby się z nim spierać. A nawet zamknąć drzwi, kiedy mężczyzna wyszedł. Zamiast tego Milla posłusznie zdjęła ubranie, a potem weszła do kabiny prysznicowej. Ścianki były z przejrzystego szkła, nie dawały nawet pozoru intymności. Właśnie kończyła się wycierać, gdy wrócił Diaz z pełnymi rękami, niosąc wszystko, czego kobieta mogłaby potrzebować.

jeśli to miałoby w czymś jej pomóc. Tym razem nie pukał w obskurne drzwi. Od razu spróbował wejść i zorientował się, że dom zamknięto od środka. Nie bawiąc się w ceregiele, otworzył drzwi kopniakiem. Lola leżała na łóżku. Jej ręka była grubo obandażowana, kciuk sterczał prostopadle do dłoni. Kobieta miała na sobie tylko starą Sprawdź - Dziękuję, że tak go kochacie. Lee zamknął jej dłoń w swoich, bez słowa, jego podbródek drżał. Diaz także wstał, zamknął teczkę i podniósł ją z ziemi. Rhonda podskoczyła nagle. Szlochała tak głośno, że z trudem zdołała wymówić zdanie: - Proszę zaczekać... Pani szukała... Może chce pani wziąć kilka jego zdjęć? Dla siebie? an43 412 -27- Wreszcie Milli udało się pożegnać z Winbornami, uścisnąć im ręce i dotrzeć do jeepa, ściskając kurczowo w dłoni jedną z fotografii.